W sprawie tej płyty napisano już dużo i w wielu miejscach. Dawniej nie lubiłem Marii Peszek, uważałem ją za „tylko” aktorkę, która bawi się w muzykę. Teraz wreszcie czuję w niej prawdę. Ona nadal patrzy wyłącznie w lustro, ale już nie musi być najfajniejsza.
Wcześniejszymi płytami Peszek mnie nie kupiła. Przeszkadzał mi wyraźnie aktorski (a więc precyzyjny, mało naturalny) sposób śpiewania, pewien narcyzm, wykoncypowane wizerunki nieodłączne od muzyki. Jak to, myślałem, przecież muzyka to natchnienie, spontaniczność, zaskoczenie. Do tego jeszcze artystka miała bardzo konkretną grupę docelową: 30-latki z dużych miast, brane przez nią pod włos. (...)
Kapitalne są hasłowe teksty. Gotowe na mury, gotowe do zeszytów złotych myśli. Peszek nie jest wielkim filozofem, ale wykorzystuje do cna dźwięczność, brzmienie słów. Krwistym językiem rozprawia się ze świętą trójcą rządzącą polskim życiem: ojczyzną, Bogiem i społeczną rolą kobiety. To w pojedynczych utworach. A całą płytą Peszek miażdży dogmat rządzący życiem młodych i trochę starszych ludzi – że trzeba być uśmiechniętym, zdrowym, bezproblemowym.
Cały tekst na culture.pl.