Dwa lata temu wyglądało to na sympatyczny żart. Punkowcy z Kalifornii w środku lata wydali płytę z muzyką meksykańskich mariachi. Trąbki, smyczki, gitary klasyczne, kastaniety... Ile lat musi mieć żart, żeby autor, powtórzywszy go, ocalił twarz przed zgniłym pomidorem?
Wygląda na to, że The Bronx nie żartowali. Jeszcze raz ubrali się w tradycyjne stroje, żeby wyśpiewać romantyczne pieśni w rytmach dalece nie punkowych. Zespół wzmocnili Alfredo Ortiz (znany z koncertowego składu Beastie Boys) i Vincent Hidalgo (syn Davida z grupy Los Lobos) – podejście Amerykanów do muzyki jest poważne. Aranżacje skrzypiec i gitar są różnorodne, dostosowane do opowieści, pełne emocji. O tym, że nie mamy do czynienia z prawdziwą orkiestrą mariachi, świadczy tylko straszny amerykański śpiew Matta Caughthrana. Taki szczery, zakochany w muzyce. Umie nawet wyprosić sobie wybaczenie za to, że buja się z czterema dziewczynami naraz („48 Roses”).
Jednak najbardziej punkowa płyta roku.
Tekst ukazał się 18/8/11 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji