Po pierwsze, buc i knur; po drugie, człowiek dyktafon; po trzecie, wielki tekściarz i muzyk. Mark Kozelek często zachowuje się brzydko, ale jeszcze częściej wydaje dobre płyty.
Nikt nie pracuje ani nie pisze w ten sposób, więc jeśli tylko płyta mu wyjdzie – a niniejsza wyszła – zasługuje na najwyższe noty. Tym razem lider Sun Kil Moon ogłosił płytę solową, której tytuł odzwierciedla wielki temat jego wynurzeń – „Mark Kozelek”. Artysta słynie z egomanii i z tego, że jego nagrania przypominają notatki agenta Coopera z „Miasteczka Twin Peaks”, w których obserwacje przeplatają się z dygresjami, wspomnieniami i pobożnymi życzeniami. Najnowsza płyta trwa aż 88 minut i wejdzie do kanonu najlepszych nagrań Kozeleka, gdzie są już m.in. „Benji” Sun Kil Moon (akustyczna), nagrana pod własnym nazwiskiem płyta z Jimmym LaValle’em (elektroniczna) oraz kooperacja Sun Kil Moon z Jesu (elektryczna). „Mark Kozelek” jest akustyczna – artysta gra na ulubionej gitarze z nylonowymi strunami.
Nie ma co żartować z częstotliwości wydawania płyt przez Kozeleka. Owszem, w śpiewaniu o sobie samym często przekracza granicę: dzieli się miejscami, datami i godzinami wydarzeń i myśli, które bez większej obróbki zamienia w teksty (z datowaniem trochę teraz odpuścił, brawo). Jest mizoginem wiodącym w rzeczywistości lub w głowie romanse z co drugą (no dobrze, co trzecią) kobietą, którą spotyka na swej drodze. Cytuje bałwochwalcze listy pisane przez fanów i fanki, opowiada o tragicznych śmierciach osób sobie bliskich. Na nowej płycie mówi do siebie samego w drugiej osobie, rozmawia z Bogiem o grzechu cudzołóstwa i zwierza się z tego, że jego (Kozeleka) testosteron jest już na wyczerpaniu, a najważniejszej piosence nadaje tytuł „The Mark Kozelek Museum”.
Skoro już o muzeach mowa, strategia artysty bardziej pasowałaby do rynku sztuki niż do piosenkopisarstwa, ale Kozelek ma nie tylko koncepcję i plan, ale też talent i umiejętności, by tę koncepcję realizować. To po prostu z jednej strony – dobre piosenki, a z drugiej – wejście w świat niepodobny do niczego, co dostarcza nam przemysł muzyczny. Znać to choćby po momentach, gdy muzyk w piosence „666 Post” imituje dźwięk silnika oraz kwakanie kaczki, myślę, że takich dźwięków jeszcze państwo nie słyszeli.
Jak sam artysta śpiewa o utworze „Banjo Song”, na czas, gdy jest smutno i źle, i nie da się spać, warto mieć pod ręką ulubioną książkę, film, nawet piosenkę. Nigdy nie muszę się długo namyślać, gdy tego rodzaju koło ratunkowe rzuca Mark Kozelek.
Tekst ukazał się 13/7/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji