Melodyjna, melancholijna, dobrze napisana – taką płytę mógłby nagrać Elvis Costello. Podobny głos miał Roy Orbison. W rękach „kiwi croonera” Marlona Williamsa każda piosenka zmienia się w czarodziejską pieśń.
Crooner to specyficznie amerykański rodzaj śpiewaka – czarujący, sentymentalny, żywcem wzięty z lat 20. i 30. Na liście mistrzów takiego śpiewania można znaleźć Tony’ego Bennetta, Perry’ego Como czy Franka Sinatrę. Ich duży wpływ słychać w piosenkach młodszych Brytyjczyków: Bryana Ferry’ego czy Morrisseya.
Marlon Williams zaś – chłopiec piękny, inteligentny i melancholijny – staje w szranki z najmłodszym pokoleniem, do którego należą choćby Michael Kiwanuka i Benjamin Clementine. Kiedy Williams zaśpiewa dramatycznie „Love Is A Terrible Thing”, zorientują się państwo natychmiast, o co chodzi.
A zaśpiewa np. na początku sierpnia na Off Festivalu w Katowicach. Ma zresztą w planach kilkadziesiąt koncertów od Wielkiej Brytanii, przez USA i Kanadę, po Europę Zachodnią i w końcu Oceanię. Wróci na Stary Kontynent na letnie festiwale i to wtedy go zobaczymy. Do tego czasu jego gwiazda będzie już szybować wysoko.
„Make Way For Love” jest drugim albumem Marlona. Pierwszym, wydanym trzy lata temu, zajął bezpieczną pozycję country’owego pieśniarza. Było takich wielu, będzie jeszcze więcej, ale już wtedy Williams wyróżnił się głosem – wysokim, matowym, z lekkim wibrato. Teraz słusznie postanowił iść za tym głosem.
Na nowej płycie fantastycznie słychać to w „Party Boy”. To charakterystyczny utwór, bo obok staromodnych, obficie potraktowanych pogłosem gitar, piosenkę niesie elektroniczny rytm i partia dziwacznych klawiszy, jakich nie powstydziłby się Edwyn Collins. Cała płyta tak zgrabnie łączy szorstkość i delikatność, że najbardziej adekwatnie będzie tu wyglądać nazwisko Elvisa Costello.
Oczywiście śpiewać w 2018 r. w stylu Roya Orbisona czy Deana Martina nie da się w stu procentach na poważnie. To cena, jaką musi płacić Williams – bywa odbierany jako zatopiony w bursztynie relikt dawnych czasów. Ile trzeba mieć lat, żeby śpiewać o tym, że ma się szczęście jak bałwan na wiosnę?
Do Nowej Zelandii, gdzie Williams przyszedł na świat w sylwestra roku 1990 (w Lyttelton, niecałe 3 tys. mieszkańców), wszystkie te wielkie nazwiska przypłynęły już dawno. On sam nasłuchał się Beatlesów, PJ Harvey czy Townesa Van Zandta, ale studiował muzykę klasyczną. Z kolei żeby nagrać ten świetnie poskładany pod względem aranżacji i harmonii album, musiał wybrać się do północnej Kalifornii. No i rozstać się z dziewczyną – rodaczką i koleżanką po fachu – Aldous Harding.
Na „Make Way For Love” zaśpiewali razem duet „Nobody Gets What They Want Anymore”, ale ponoć przez telefon. W ogóle cały album jest, wydaje mi się, wymierzony w osoby ze złamanym sercem. To kalejdoskop tęsknot, żalu, rozpaczy – ale też szczęścia z kimś, kogo już nie ma obok – poskładany we wzruszające piosenki.
Pozostaje jedno pytanie: czy można wierzyć Nowozelandczykowi, który z ultraamerykańskiego country przechrzcił się na turboamerykański crooning?
Tekst ukazał się 22/2/18 w „Gazecie Wyborczej” – tamże więcej recenzji