W tytule „Long Story Short” jest podwójna przesada. Autor płyty nie jest jakimś weteranem, a płyta nie jest bardzo krótka. Pół godziny to w sam raz na debiut.
Mateusz Franczak grał w warszawskich grupach Daktari (dawniej bardziej improwizujący, później mający znacznie więcej groove’u zespół zahaczający o jazz) oraz How How (estetyka postrockowo-delikatna; jednak różne składy, różne oblicza).
Na „Long Story Short” Franczak gra bliżej tej ostatniej konwencji, ale z ciągłym podkreślaniem solowości – brzmi jak gitarowy samotnik na amerykańskim odludziu, skąd wszędzie jest daleko. Ma kilka, jak pisze, „wyimprowizowanych” piosenek i parę instrumentalnych uzupełnień, miniatur. Z piosenek najwięcej dzieje się w „Moving”, które prowadzi przesterowana gitara (jak każdy tu utwór), ale występuje też przeciągły dźwięk ni to klawiszy, ni to liry korbowej. I trochę katowania gitary w kolejnej ścieżce.
Ta płyta jest pracą domową – powstała na przestrzeni kilkunastu miesięcy, ale nie w celu szczególnego wygładzenia brzmienia. Nie mam wątpliwości, że Franczak brzmi tak, jak chce brzmieć. Blisko mu do Bon Iver czy późnego Indigo Tree, chropowatego i intymnego zarazem, jednocześnie obyło się bez wycinania błędów. Z jednej strony – takie utwory mógłby nagrać niemal każdy muzyk, z drugiej – zrobił to właśnie on, właśnie w taki sposób. Intrygująca płyta – drobiazg, emocjonalna i uroczysta w nienachalny sposób.
Tekst ukazał się 5/5/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji