Walentynka z dalekiej północy. Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma morzami wysypało się mnóstwo gitarowych zespołów*. To było z dziesięć lat temu w Anglii, a jeśli Manchester jest na północ od Londynu, to Newcastle (stamtąd pochodzą Maximo Park) jest biegunem północnym. Dalej tylko Szkocja.
Piszę o Manchesterze, bo w „Lydia, The Ink Will Never Dry” ten kiedyś prosty indierockowy zespół brzmi jak The Smiths, i to nie jak parodia The Smiths. Biorą od tamtych, co chcą, i wygrywają. Głos Paula Smitha (co za nazwisko) jest nowofalowo wychłodzony, nawet gdy śpiewa swoje serenady o niespełnionej czy niedoszłej miłości. Nieśmiali bohaterowie w okularach zaludniają jego teksty i na tej – piątej już – płycie Smith sam się z nich, czyli z siebie, śmieje.
Muzycznie dominuje klawiszowo-gitarowo mieszanka, nie tak ostra jak na poprzedniej płycie. Na etapie lekkiego „Midnight On The Hill” zdaję sobie sprawę, że łatwość zagrania „pod Smithsów” jest łatwością pisania przebojów w każdej konwencji, a błahe i przyjemne piosenki Maximo Park są zupełnie wiarygodne. Pasaż z syntezatora, zagrywka na gitarze, chórek – czuję zespół walczący o życie, bez przekonania, że jest najlepszy na świecie, i podoba mi się to. Jeden z ostatnich bandów tej postpunkowej fali porusza się swobodnie po rejonach Depeche Mode, The Stranglers czy nawet Devo, a jednak się od nich odróżnia. Nikt nie zapisze Maximo Park w encyklopedii jako liderów swego pokolenia, a szkoda, bo chyba najpiękniej rozkwitli.
*W tym pokoleniu byli też Bloc Party, Razorlight, Kaiser Chiefs, Art Brut itd. grający dziś kompletną popelinę; może z Franz Ferdinand coś jeszcze dziś zostało?
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 14/2/14