Pochodzi z New Jersey, była w kobiecym zespole Espers z Philadelphii, grała na perkusji w punkowym Watery Love, dziś mieszka w San Francisco. Właśnie wydała trzecią solową płytę, zbiór „piosenek o pamięci i zapominaniu”.
Meg Baird należy do sceny folkowej (albo freakfolkowej), a jej nagrania poleca m.in. Sharon Van Etten, autorka jednej z najbardziej błyskotliwych płyt zeszłego roku „Are We There”. Wczesna Laura Marling to równie dobre odniesienie, a brytyjski „The Telegraph” wpisuje Baird w brzmienie kalifornijskie spod znaku The Byrds.
Z „przynależnością do sceny” przesadziłem. Baird robi wrażenie odklejonej od wszelkich przejawów popkultury. Nigdy nie wpadła na to, by uszczęśliwić ludzkość swoim facebookowym profilem, nie ma strony internetowej, nie promuje płyty wideoklipem. Śpiewa trochę po brytyjsku, bardzo delikatnie, porównywano ją do Sandy Denny z Fairport Convention. Gra na gitarze akustycznej staromodną techniką fingerpicking, na płycie słychać też dodatkowe ścieżki wokalne, gitarę elektryczną (obecny na całej płycie Charlie Saufley), perkusjonalia i fortepian („Past Houses”), a w krótkim „Leaving Song” śpiewa sama ze sobą w polifonii. W kapitalnie wykonanym „Stars Unwinding” słychać echa folku z Appalachów, kolejnej po Brytanii ważnej inspiracji Baird. Rzeczywiście momentami ta płyta brzmi jak folkowe, akustyczne Led Zeppelin.
Zgodnie z zapowiedzią autorki, sporo tu jest rozstawania się, wracania, zapominania i pamiętania. Za sprawą wokalu eteryczny i lekko tajemniczy, delikatny, a zarazem poważny album.
Tekst ukazał się 7/7/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji
Pingback:Najlepsze płyty roku 2015 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty