Doskonałe single – „Fastrygi” i „Żurawie origami” – zapowiadały trzęsienie ziemi. Od drugiej płyty Meli Koteluk pod nogami zadrżało, ale Pałac Kultury stoi mocno, do rewolucji daleko. Brzmienie „Migracji” jest wybitne – nie wnikając w książeczkę, rozpoznałem, że odpowiada za to Marek Dziedzic, producent Sorry Boys czy Ballad i Romansów.
Te grupy to właściwy kontekst dla Meli Koteluk. Do listy odniesień warto dodać Kulkę i Brodkę, która po dwóch średnich, za wcześnie wydanych płytach znalazła pomysł na siebie, do którego sama jest przekonana. Koteluk proceduje szybciej, jest już u siebie. Kompozycje to solidny przegląd tego, co można zdziałać na pograniczu popu i muzyki gitarowej.
Tu bez zaskoczeń, w słowach – z. Koteluk buduje na „Migracjach” własny poetycki świat. Ma zupełnie nierockową skłonność do długich słów i zdań, piętrowej metafory. W „Przeprowadzkach” ta poezja ładnie brzmi, lecz niewiele znaczy: „Fruną po niebie płomienie/ i haczą o siebie celowo znamiennie”. Za to doskonały słuch artystka wykazuje w „Żurawiach...”: „Rozdałabym to, co mam, bo powiedz/ co ja z tego mienia mam”. Tu pisze blisko i mocno. Motywem przewodnim piosenek jest pierwsza osoba liczby mnogiej. Koteluk przez „my” rozumie dwoje osób, które wspierają się nawzajem i wspólnie opierają idiotycznej presji społecznej. Zaskakująco dojrzała i odważna jest artystka, gdy opowiada o żmudnej pracy nad sobą i związkiem, o niezbędnym w nim zaufaniu i autorefleksji. W dodatku śpiewa o tym w czystej wody przebojach w rodzaju „Pobitych garów” (gra słów o grach!). Bardzo rzadko w popie zamiast nudnego „ja” słychać tak interesujące „my”.
Tekst ukazał się 28/11/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji