Łączenie słowa „jazz” ze słowem „hardcore” jest ryzykowne. Oba te gatunki są, powiedzmy, niezbyt żywotne. Tego rodzaju sklejka zawsze wygląda na reklamowanie starych kapci jako świeżych (przedrostek „post”) butów i skarpet w jednym. Merkabah, kwintet z Warszawy, gra jednak muzykę dużo trudniejszą do nazwania niż posthardore-jazz.
Muzykę zaskakująco melodyjną i ujmująco ostrą. Wciąż jest progresywna, ale już bardzo noise’owa. Zarówno w wolniejszych, rozłożystych kompozycjach („Hilasterion”), jak i w bardziej intensywnych („The King”) zespół sprawdza się znakomicie. Brzmi potężnie, ale ma luz, muzycy nie chcą nikogo przejeżdżać walcem, po prostu tak im wychodzi przy okazji. W ich rozbudowanych utworach stale coś buzuje, nie międlą jednej formy dłużej, niż trzeba. Trochę (lepiej) niczym Semantik Punk na wydanym ponad rok temu albumie czynią w swojej muzyce pauzy, wyrwy, w które wpadają liczne improwizowane fragmenty.
Muzyka Merkabah ma mocne kontrasty i nietypowy puls. Istotny na tej płycie jest saksofon. Instrument dęty na równi z sekcją rytmiczną wprowadza element egzotyczny, jakby bliskowschodni. Psychodelia rozkwita. W „Lille Vies Ager” jest ten marszowy, cichszy moment, gdy bębny wybijają rytm niezbyt silnie, ale w sposób dość rozhuśtany, swingowy. W tle rzęzi gitara. Zaraz mocną zmianę dają saksofon w parze z basem.
Moloch to okrutne bóstwo fenickie, biblijne, domagające się ofiar z dzieci. Merkabah nie dała mu się zjeść, sama – niniejszym – go zjadła.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 4/4/14