Tytułowy singiel i piękny doń wideoklip o niczym nie świadczą. W ostrym motownowym „Love Letters” Metronomy wyglądają i brzmią jak żywcem wyrwani z lat 60., podczas gdy lwia część płyty to nowoczesne piosenki z dużym udziałem elektroniki i gitarowymi wtrętami.
Na płycie przecinają się najróżniejsze wątki z lat 70. i 80., do tego dochodzą hołdy dla apostołów tamtej epoki działających w XXI wieku. W tym wszystkim jest melodyjność, rzecz w Anglii najważniejsza, ale też mrugnięcia w stronę The Beach Boys czy nawet Kraftwerk.
Najbardziej lubię w Metronomy rozważne dobieranie środków wyrazu i schludność utworów. Anglikom daleko do orkiestrowego brzmienia. Dają samą treść, mało waty, a kulminacji nie ma u nich nic wspólnego z hałasem. Z pokerową miną mieszają komputerowe brzmienia z solówkami przypominającymi Santanę albo The Eagles – to rozbrajające. Żywiołem Metronomy jest nadmorska melancholia, na którą od dawna lubią się powoływać. Lider grupy Joseph Mount nie chce dla niej wymyślać nowego gatunku, więc skacze po tych już znanych. To z początku drażni, ale dobrze brzmiąca, nagrana w analogu płyta każe słuchać się znowu i jeszcze raz.
Album się udał, ale nie zmiótł mnie na podłogę. Nie ma takiego przełomu jak na „The English Riviera”, jest utrzymanie stanu posiadania i spokojny progres. Niemniej lipcowy koncert na Open’erze zapowiada się intrygująco.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 14/3/14