Wszystko jest wypisane w nazwie. Zespół Milcz Serce nie wykorzystuje poezji, on jest poezją, sytuuje metaforę na metaforze, nie zna innego języka. Tak jak Freddie Mercury, Grimes albo Elton John – Milcz Serce po prostu takie jest.
Słuchacza drażni wytarte sformułowanie „w moich ramionach”? No to nie ma kłopotu. U nich jest „pod kołdrą moich ramion”... Choć teksty ciekawiej wyglądają we fragmentach ostrzejszych, „konkretnych” niż w wykoncypowanych „refleksjach i przeżyciach”, to pomysł konsekwentnego przesycenia słów poezją jakoś działa. Po prostu nie trzeba ich „przeżywać”, wystarczy słuchać.
Warstwa muzyczna albumu jest ciekawa, zróżnicowana i choć też ma pretensje artystyczne, to o wiele bardziej wyważone niż słowa. Zeszłoroczny przebój „Cygan” obiecywał zbiór porywających piosenek – na „Nawykach/kolizjach” go nie ma, są tu utwory bardziej uduchowione, delikatniejsze. Całość układa się w ciemny, nocny concept album o samotności, braku i szukaniu sobie miejsca. Pracowicie rozpisane aranżacje (saksofon, akordeon) i cała muzyka są dziełem pomysłodawcy zespołu Adama Be. Najmocniejszą stroną śląskiego zespołu jest jednak śpiewanie na głosy – trzy, nawet cztery. Świetnie brzmią w harmonii, na koncertach ponoć jeszcze lepiej. Oprócz autora słów Barta Bjorna śpiewa Martin Gaszla, jest dużo chórków. Tu już kończy się muzyka filmowa, pop, folk, piosenki, a zaczyna się soul. Który utwór najlepszy? „Rytmy trzęsienia”.
Tekst ukazał się 23/2/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji