- Drugiego dnia Next Festu bez specjalnego celowania udało mi się sprawdzić głównie grupy trójmiejskie: Hinode Tapes, Nene Heroine, Jazxing. Dołożyłem też nowe karty do rozdania piosenkowego, które zawsze ma u mnie priorytet.
Tym razem nogi nie dały już rady dobić do 20 000 kroków, ale na koncertach było dobrze. Przede wszystkim Hinode Tapes, bardzo nastrojowe i brzmiące zaskakująco czysto jak na gromy, które rzucałem na pub Dubliner po koncercie Artificialice dzień wcześniej. W jednym uchu dyskusja o polskiej scenie, koncertach, promocji, w drugim, tym słyszącym więcej – Hinode Tapes. Co wyda Instant Classic, jest znakomite. Co zagra Piotr Kaliński, brzmi znakomicie. On z gitarą (i chyba elektroniką), Jacek Prościński za perkusją, Piotr Chęcki na saksofonie i syntezatorze – trójkąt równoboczny. „Nastrojowe” to krzywdzące określenie, ich muzyka jest jak cisza przed burzą, jak filmowa sytuacja siejąca niepokój, think Haneke. Na koncercie zaznaczyli się mocniej niż na płycie.
Wcześniej byłem w tym miejscu na Nene Heroine. Ocena, że to trójmiejska Niechęć, padło dość wcześnie podczas setu i pozostała aktualna do końca, co nie znaczy, że słuchało się tego jak za karę. Przeciwnie, było miło, rockowo z jazzowym odchyłem albo odwrotnie – jak pisał Andruchowycz: jazz, rock, jazz-rock – ale bez epifanii. Naturalnie muzyka Nene Heroine jest znacznie bardziej oryginalna niż obecnych na Next Feście w nadmiarze wykonawców spod sztancy „alternatywa według kategorii marketingowych”. Tamci obowiązkowo muszą być uduchowieni, przytulni i śpiewać o niczym, jak z zeszytu tekstowych gotowców, klisz wyślizganych jak spodnie na dupie. Nene Heroine (oraz pewien bardzo czujny fan) zachęciło mnie do sprawdzenia obu płyt, nie tylko tej zeszłorocznej.
[Pisząc, dowiaduję się, że 21 kwietnia zmarł Mark Stewart. Czy Polsce przydarzy się kiedyś tego rodzaju charyzmatyk, i/lub zespół z kategorii The Pop Group?]
Nastrojony przez Nene Heroine pozytywnie i gotów na nowe smaki, ruszyłem na Jazxing, zdawałoby się z podobnych klimatów – oraz z Trójmiasta jak Hinode Tapes i Nene Heroine. Zapowiadało się pasjonująco, ale po półtora utworze stało się jasne, że nic się nie wydarzy. Przyjemny, relaksujący, w założeniu taneczny (balearyczny heh) set sporego zespołu z wokalistką Tati Vaitovich, która w sumie więcej szeptała na dużym pogłosie, niż śpiewała (przepraszam, pomyliłem wcześniej jej nazwisko), przegonił z przepełnionego Blue Note sporo słuchaczy. Część tekstów była po francusku, z polskich wystarczy znać „w uścisku, w uścisku, jestem w twoim uścisku” – rozumiecie, śpiew w tym składzie to raczej dopełnienie klimatu niż zasadnicza treść. Szkoda. Vaitovich wydała się niewykorzystanym w pełni zasobem grupy, a nie siłą, wokół której można (i powinno się) zbudować koncert. Wyszło nieśmiało. Słychać było dobrze, mieli utwór a la Saint Etienne, ale nie było nowego w Jazxing.
Zaczynałem ten dzień od grupy Małgola, No. Wiadomo, piosenki ma doskonałe – „Jaskinia Chrabiej Czaszki” to jedna z moich ulubionych płyt z 2022, na Bandcampie czekałem na jej wydanie latami i nie zawiodłem się. W wersji live wybrzmiało jeszcze kilka anglojęzycznych piosenek, do których trudno mi się jakość odnieść, jestem niestety słuchaczem polskim i więcej dla siebie biorę z polskich tekstów. Małgoli, No dolegało przewidywalne slackerstwo: tu nie dociągnę, tam się walnę, za którymś razem skasztanię riff, ze dwa razy na piosenkę wypadnę z tempa, ktoś to nagłośni najwyżej przeciętnie – i jakoś to będzie. Irytujące, zwłaszcza z połączeniu z ironią materiału wychodzi z tego mieszanka raczej śmierdząca. Mimo to zabawa na koncercie była przednia, każda jedna osoba z zespołu ma spory wdzięk (Adam, Paweł, Ola), a teksty w porównaniu z festiwalową średnią rzucają na kolana, a nawet zmuszają do padnięcia krzyżem. Ulubione od dawna wielowarstwowe zdanie-cebula: „nie wiem ile miesięcy straciłam martwiąc się o/ plany/ zmiany/ granie/ na czas”, czy to nie jest cała prawda o związkach w XXI wieku, o graniu w zespole kiedykolwiek, o zabieganiu o podwyżkę i wielu takich? Poza wszystkim Małgola, No uprawia przecież granie z kliszami i polską niemocą tekstową. Wiem, że ten singiel to już staroć, ale do tej pory nie wymyślono w niezalu nic lepszego. Ona potrafi.
Na drugą nogę zajrzałem na koncert Sorry Boys. Co za zespół! Dawniej go nie doceniałem, im starszy jestem ja i Sorry Boys, tym bardziej mi się podoba. Nie tracą lekkości. Jako zespół należą do podobnej kategorii co Mrozu, w tym sensie, że nigdy nie wtapiają na scenie, zawsze są pro, a jednocześnie to swoi ludzie. No, może wyglądają lepiej niż ekipa Mroza, niż prawie każda ekipa. Bela Komoszyńska jest osobną kategorią człowieka – na scenie jak u siebie, to jej środowisko naturalne, mam poczucie, że zamieniła swoje życie w sztukę, pozwoliła twórczości przeniknąć życie. Nie stosuje zbyt wielu filtrów, pozwala słuchaczom rozgościć się w swoim świecie. Znów o tym pomyślałem – daje poczucie, że jest się „u niej”, że ona jako artystka gości ludzi. Dawniej cieszyły mnie numery szybsze albo mroczniejsze – teraz już tak nie mam. Słucham tego „Absolutnie, absolutnie”, nie do końca z Młynarskiego, i widzę wśród publiczności mordki spłakane i szczęśliwe, to działa. Idzie to dość prosto: „Raz na zachód, raz na wschód/ absolutnie, absolutnie/ będę z tobą aż po grób/ (ab, ab)/ doprowadzasz mnie do łez/ (ab, ab)/ ale tak mi dobrze jest”. Kiedyś myślałem, że to pochwała trwania mimo wszystko, teraz, że to o wymianach, w których ważni jesteśmy my, to, co otrzymujemy w związkach, rozmowach, wspólnych podróżach i razem spędzonym czasie.
Nowy singiel, trochę inne instrumenty, inne skale, przyćmiony głos. Dziwnie to pisać, ale przy całym tym niezalowym kotle tego rodzaju piosenka to coś dla mnie:
Wczoraj widziałem ich w Poznaniu bodaj trzeci raz, pierwszym razem w Blue Note, później na Zamku pod dachem, teraz na dziedzińcu. Za każdym razem byli doskonali. Komoszyńska rozkwita na scenie, jest jak otwarty kwiat. Już schodząc po koncercie, rzuca do mikrofonu: „Czerpcie z festiwalu, czerpcie z muzyki i z was samych”. Ofiara spełniona. To jeszcze jedna wskazówka dla artystów, którzy przyjeżdżają tu nie tylko się zaprezentować, ale też złapać i zabrać ze sobą dalej napęd do grania. Kluczyki, które pozwolą im otworzyć się dla publiczności – a publiczności otworzyć się na nich.
PS Dziś dzień małych sklepów płytowych, kupiłem sobie we Frippie (pierwsza wizyta, to sklep Multikulti) dawno już – jak sądziłem – nie do dostania płytę LAM. Oczom nie wierzyłem! Przedostatnia płyta we wszystkich pudłach. Pierwszą był Fela Kuti, wznowione w zeszłym roku na 50-lecie premiery „Roforofo Fight”. Jeśli macie wolne środki, inwestujcie je w płyty i w małe sklepy pls.