Ma 27 lat, urodziła się w Etiopii, od dziecka wychowywała w fińskim Espoo. Nowy, drugi album wydała właśnie nakładem słynnej oficyny Sub Pop z Seattle (dawniej dom grunge’u, dziś – popowej alternatywy od metalu po hip-hop).
Przed tym rodzajem poetyckiej piosenki, jaki uprawia Mirel Wagner, należy co najmniej uchylić kapelusza. Dziewczyna wspomaga się tylko gitarą, w zamykającym album „Goodnight” słychać jeszcze partię fortepianu, którą mógłbyś zagrać i ty, czytelniku, w „The Dirt” – elektryczną solówkę. Już debiutancka płyta Mirel sprzed trzech lat krzyczała: oto talent, jaki przychodzi raz na 10 czy 20 lat. Porównanie ze Swans jest na miejscu.
Na „When The Cellar Children See The Light Of Day” Wagner przez pół godziny niespiesznie międli proste słowa do równie prostych gitarowych zagrywek. Mocno już wyeksplatowaną folkowo-bluesową konwencję rozsadza głos artystki, jej artystyczna osobowość. To nie jest opowiadaczka historii jak Mark Kozelek ani wiedźma jak PJ Harvey, może najbliżej jej do wielbiącego muzyczny vintage Bradforda Coxa (z Deerhunter i Atlas Sound), który ma podobnej miary talent, ale brak mu pokory i bezkompromisowości Wagner.
Ta artystka ostrożnie dobiera słowa, mocno brzmi w ciszy. Samą gitarą i głosem umie zatopić w mroku cały album, stworzyć napięcie, poczucie, że za chwilę coś tu eksploduje. Piosenki Mirel brzmią jak wołanie z dna studni, nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie. W „What Love Looks Like” śpiewa tak: „This pain I breathe/ has poisoned me/ I dreamed a dream/ now I’m spitting bitter teeth”. Odważnym polecam.
Tekst ukazał się 29/8/14 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji