„Vanishing Land” miało być kompilacją trzech wcześniejszych epek, ale skończyło się 11. pełnoprawnym albumem Tomasza Mirta. Artysta wyrzucił część wyjściowego materiału, resztę przetworzył i dołączył nowe utwory. W tym zawahaniu między starym a nowym odbija się zawartość „Vanishing Land”.
Mirt należy do zakonu artystów zajmujących się field recordingiem, używa syntezatora modularnego. Charakterystyczne dla tego muzyka dźwięki przyrody, pulsującego bagna, łąki, lasu nie walczą o przestrzeń z technologią, ale się z nią uzupełniają. Brzmi to tak, jakby zwierzęta, rośliny i powietrze naśladowały szmer i zgrzyt elektrycznych urządzeń, jakby maszyna udawała stukanie dzięcioła czy dźwięk wody szlifującej kamienie na dnie strumyka.
W technologicznej, chłodnej aurze „Afrikanische Völker” chowa się wytrwały puls, ale na „Vanishing Land” dominuje plon wypraw Mirta do Azji Południowo-Wschodniej. Z tych nagrań terenowych weszły na płytę śpiewy i gra instrumentów, ale też dźwiękowy krajobraz ulicy, głos konferansjera jakiejś walki. Najlepsze z nowych jest „Southeast Asia Motorbikes”, całość zamyka świetne, melodyjno-rytmiczne „Fuck Modern Electronics”. Syntetyczne dźwięki brzmią tu jak dzwonki, marimby i ksylofony. Mirt pięknie słucha i czas już uważnie posłuchać jego. Spokojna, oddychająca, a nie dysząca płyta.
Tekst ukazał się 30/10/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji
Pingback:Najlepsze płyty roku 2015 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty