W końcu lat 90. Szkoci uchodzili za odtrutkę na zdegenerowany już wtedy britpop. Od co najmniej dekady słychać z kolei, że skończyli się na pierwszej, najpóźniej drugiej płycie. No bo co można wymyślić w ich gatunku?
Crescendo i tremolo. Dwie w porywach do trzech gitar, grające na przemian nakładające się proste melodie i ostro przesterowaną ścianę dźwięku; dudniąca perkusja i garść niewyszukanych klawiszowych motywów. Bez śpiewu. Wszystko opierało się na rozsadzającej mury energii, budowaniu napięcia i manipulowaniu dynamiką. Nikt tak gładko nie łączył pięknej melodii z potępieńczym hałasem.
Jednak od pewno czasu fani gubili się w liczeniu, ile razy Mogwai nagra tę samą płytę. Ten zespół to lew, który zjadł kiedyś paru chrześcijan, teraz spaceruje po niedużej klatce. Lew ryczy, budzi respekt, ale czy jest jeszcze zdolny do skoku? Po wyciszonych Mogwaiowych soundtrackach na ósmej ich studyjnej płycie słychać jakiś ruch. Rave’u brak, ale jakby mniej jest topornej wzniosłości, za to więcej mroku, straszności – wraca potężne brzmienie (w „Master Card” czy „Hexon Bogon”), jest oddech. Do „Repelish” wmontowano głos opowiadający o szatańskiej wiadomości ukrytej w „Stairway To Heaven” Led Zeppelin.
Sentymenty elektroniczne grupa realizuje w „Remurdered” – miodowe jest wejście przed gitary klawiszowego motywu i przesterowanego basu, przemglenie tego motywu partiami gitar. Tu po staremu opowiada się jakaś historia. A czy jest na „Rave Tapes” coś nowego? By nie słyszeć odpowiedzi, zgłośnijmy to na full.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 24/1/14