Kontemplacyjny album Phila Elveruma, samotnika z północno-zachodniego krańca Stanów Zjednoczonych. Mieszka on w Anacortes w stanie Waszyngton, żyje w cieniu wielkiej góry, wśród milczącej przyrody, w świecie z mgły, trochę jak w „Miasteczku Twin Peaks” albo „Przystanku Alaska”.
Wielkość tego artysty polega na odrębności jego muzyki, na tym, że jest niepodobna do czegokolwiek innego. Teraz wydał kolejny album tak dobry jak para z 2012 roku – „Clear Moon” i „Ocean Roar”. Zakres tematyczny nowości to „wikingowie, zen i życie codzienne”. Muzyka ma wpływać na słuchacza jak „kubeł zimnej wody wylany na głowę w nocy”.
Czy ten codzienny kontakt z przyrodą przekłada się na piosenki? Mount Eerie potrafi kilka minut dumać nad tym, że znalazł gdzieś w skałach nad brzegiem oceanu pustą połówkę dyni, jak zobaczył powstające wszechświaty, patrząc na śmietnisko („Pumpkin”). Opisuje po kolei, co robił, jak wyglądało otoczenie, gdzie poszedł, jak się czuł. Nie jest to typowy amerykański folk wrażliwego chłopca, z akustyczną gitarą i melancholią skopiowaną od artystów z lat 60. czy 70., z hipisiarstwem i matką Ziemią w tle. Elverum, ten 36-latek o głosie delikatnym i czystym, mocno eksperymentuje z muzyką. Na nowej płycie można posłuchać tego zwłaszcza w dwóch najdłuższych kompozycjach: otwierającej album „Saunie” oraz trwającej ponad 13 minut „Spring”.
Ta ostatnia jest jak magma, jakby słuchać na zwolnionych obrotach starego singla wytłoczonego dla gramofonów na 78 obrotów na minutę. Nieskończony zgrzyt gitary nakłada się na jakieś wysokie pikanie, dzwonienie strun. Po takim pięciominutowym wstępie zaczynają się wokale: Elveruma, jak zwykle chłopięcego, oraz anielskiego chóru Allyson Foster, Ashley Eriksson i Geneviève Castrée. Brzmi to nieludzko. „Sauna” z kolei oparta jest na dronie, na buczeniu i szumie, z których wyłania się coś na kształt piosenki. Trzask płomieni, syczenie wody lanej na żar, organowy akord, wibrujący niski dźwięk, arpeggio na organach, jakby w tym wstępie Elverum szydził z kompozytorów nowojorskiej awangardy. W opisie brzmi to jak kicz kompletny, w słuchaniu – hm, jest niepodobne do niczego.
A jednak wejście w świat Mount Eerie to coś wielkiego. Weźmy krótkie utwory konstrukcją przypominające „normalną” piosenkę. W „Boat” rzężenie gitar i eksplozje perkusji są tłem dla słów „I was born out of nowhere and back to nowhere I’ll return”. Kruchość istnienia to podstawa filozofii Elveruma. W „Turmoil” artysta opowiada, jak pije kawę i wygląda przez okno i właściwie nie wie, kiedy i czy w ogóle się obudził. Nic w tych utworach nie jest na miejscu, dźwięki krążą między kanałami w jakimś protopseudostereo. Mieszanki brzmień, instrumentów, efektów dźwięków składają się na huk oceanu, szmer wiatru czy wodospadu. Ktoś dmucha we flet, szarpie struny gitary i tłucze w bębny, ale całe to „granie” „muzyki” składa się na coś, co mogłoby równie dobrze być książką lub malowidłem. To delikatne sprawy, bo nie wszystko jest tu świetne muzycznie, czasem Mount Eerie balansuje na krawędzi kiczu, ale koncepcja się broni – czy to w piosenkach, czy to w dźwiękowych sennych majakach. Jest co podziwiać i można coś poczuć.
Tekst ukazał się 14/2/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji