Tytuł temu instrumentalnemu albumowi dała nazwa opuszczonego miasteczka w Pensylwanii. W 1962 r. w miejscowej kopalni wybuchł pożar. Trwa do dziś i może potrwać jeszcze kilkaset lat, węgla jest tam pod dostatkiem. Wydobywające się spod ziemi trujące gazy sprawiły, że liczba mieszkańców od lat 80. spadła z około tysiąca do kilku-kilkunastu.
W Stanach nazywają takie miejsca ghost towns, a historia Centralii zainspirowała już m.in. horror „Silent Hill”. Teraz wzięli ją na warsztat dwaj nowojorscy muzycy. Nie używają ludzkich głosów (przecież cisza panuje w Centralii), lecz przede wszystkim narzędzi elektronicznych. Są też akustyczne i elektryczne gitary, klawisze, wiolonczela. Syntezatory i arpeggiatory. Operują repetycjami, nawarstwiają ścieżki, dźwięki piętrzą się jak góry z nazwy zespołu, jeden może trwać minutę, trzy, modyfikuje się „płynnie”. Chyba właśnie opisałem drony – nie latające, tylko muzyczne. „Circular C” jest zdaje się nawiązaniem do „In C” Terry’ego Rileya. Pachnie tu też Steve’em Reichem.
„Centralia” brzmi organicznie, mimo że rządzą na niej syntezatory oraz wszechobecny, drobny puls. Jeden z utworów, tak się składa, że 20-minutowy, nazywa się „Propeller”. Na dobrą sprawę cała ta płyta wpadła w jedno wielkie śmigło. Długie kompozycje są oparte na patencie starym jak świat: zaczynają się, zagęszczają, kulminują, rozpuszczają i kończą. I to jest bardzo dobre, bo wciąga, a zarazem do niczego nie zmusza. „Centralia” jest pełna nie namysłu, ale oddechu, kontemplacji. Może nawet medytacyjna.
Tekst ukazał się 30/1/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji