Muse cieszy się opinią świetnego zespołu koncertowego. Bez problemu kilka razy z rzędu zapełnia Wembley. To jeszcze o niczym nie świadczy, bo w Polsce – jądrze muzyki pop – zespół Matthew Bellamy’ego ma kiepską prasę. Wokalista średnio sprawnie rżnie Thoma Yorke’a z Radiohead oraz śp. Jeffa Buckleya, jego charakterystyczny falset raczej drażni, niż zachwyca, a muzyka zespołu to paw rzucony po spożyciu koktajlu z brytyjskiego rocka ostatnich 20 lat. Muse pozują na artystów i kradną czas antenowy lepszym od siebie, ale nie tak popularnym zespołom. Taka panuje opinia.
(recenzja pochodzi z miesięcznika Lampa, nr 11/2009).
Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowo-Usługowe Muse wypuściło właśnie na rynek piątą płytę, więc jest okazja sprawdzić na sobie, czy to, co piszą źli ludzie, to wszystko prawda. Na początek „The Resistance” mamy trochę glam rocka podrasowanego polsko-ejtisowym klawiszem wziętym ze składanki „Wszystkie covery świata”. Otwierające „Uprising” to zatem „Call Me” Blondie dla ubogich (proces sądowy byłby krótki). Sprawna kopia, dopóki śpiewak nie zaczyna omdlewać (a zaczyna po półtorej minuty). W kolejnym utworze, tytułowym, klimat i klawisze imitują (0:44) „It’s a Sin” Pet Shop Boys (u nich 0:27) – niestety, efekt jest dużo gorszy. Dalej okropne chórki poprzedzają refren śpiewany przez Bellamy’ego w dyskotekowej manierze. A wciąż jesteśmy w typowym gitarowym kawałku Muse – składników jest więc wiele, pytanie brzmi, czy dobrze dobrane. W „United States Of Eurasia” zespół przez dłuższy czas bez mrugnięcia okiem zrzyna „Bohemian Rhapsody” Queen (rytm, instrumenty, głosy, przejście – to ma być Euro), żeby później pogrzebać je pod pseudoorientalnymi motywami (a to Azja – i do tego koniecznie fortepian, orkiestra, z gestem). „Undisclosed Desires” zaczyna się jak klasyk r’n’b (wreszcie coś nowego?), lecz ciekawość słuchacza zostaje natychmiast ukatrupiona krzyżowym ogniem sztucznych smyczków i klangującego basu. W „I Belong To You” podobnemu tanecznemu bitowi pomaga nawet klarnet. Nasz Matthew jest „lost and crushed, cold and confused” („Guiding Light”) do tego stopnia, że zamienia się w Briana Maya (solówka zawiera nawet farfocle charakterystyczne dla grania kudłatego). Z krypty wykopani zostają też między innymi Europe, Billy Idol i nieuniknione Placebo. Z nowszych – Killers. Dla wytrwałych na końcu płyty jest trzyczęściowa „Exogenesis: Symphony”. 13-minutowa esencja tego, czym zajmuje się Muse... Ta skrajna pompa z pewnością działa na koncertach – przypomnijmy sobie sceniczne działania Michała Wiśniewskiego – ale na płycie zaledwie śmieszy. Nie tumani i w żadnym stopniu nie przestrasza.
Kopiowanie cudzych melodii, rytmów, akordów to w przypadku Muse tradycja. Oni żyją w królestwie kiczu. Nie jest to jakieś wstrząsające w XXI wieku, postmodernizm na tym polega(ł?), że cytuje się i miesza, pozuje i wyśmiewa. Kiepsko się jednak składa, że zespół robi to wszystko z poważną miną, facet po trzydziestce histerycznie przeżywa dojrzewanie od ponad dziesięciu lat, a w jego głosie słychać rozpacz wskazującą na głęboką alienację (na szczęście dla niego – nie z szołbizu). Założę się, że prawdziwi fani uznają tę płytę za najlepszą od czasów „Origin Of Symmetry”, na tym polega bycie prawdziwym fanem. Nienawykły słuchacz zginie jednak pod nawałnicą patosu jak Pompeje pod wulkanicznym pyłem. Niestety, erupcje talentu Muse atakują częściej od Wezuwiusza, maks co trzy lata. „The night has reached its end / We can’t pretend / We must run” – śpiewa artysta Bellamy w „The Resistance”, a później słychać wicher i uderzenia piorunów. Szerokiej drogi.