„I nie będzie już nic, już nic, już nic, i nie będzie niczego”. Na trzeciej płycie jedyny w swoim rodzaju duet błyszczy czarnym humorem i zachwyca yassowym rozmachem.
Jeszcze jakieś półtora tysiąclecia wstecz Święto Zmarłych wypadało w maju, a cały miesiąc był poświęcony śmierci. Dlatego maj to doskonały miesiąc do słuchania „Granitu”, nowej płyty Nagrobków. Żaden zespół nie jest tak oddany śmierci jak oni.
„Wczoraj myślałem, że nie będzie już jutra”, śpiewają Nagrobki w piosence „Kolejny rok w urnie”. Nie tylko Romanem Bratnym stoi „Granit”, jest też Juliusz Słowacki jak ze spiżu, bo słowa: „Powiedz, Adam, gdzie byłeś wczoraj?/ Wczoraj byłem na pogrzebie mentora (...) powiedz, Adam, jakie masz plany?/ Chcę być skremowany, a nie pochowany” to początek tekstu „Testament mój”. Swoją drogą warstwa muzyczna utworu nawiązuje do również wykutego w granicie „London Calling” The Clash.
Czarny humor i przewrotność tekstów to znak firmowy Nagrobków, duetu, który na tej płycie liczy sześć osób. Zarówno artystyczna postawa, jak i podejście do liczebności zespołu wskazują na pokrewieństwo Nagrobków z zespołem Mitch & Mitch, który w ciągu kilkunastu lat działalności z rodzaju zabawy czy żartu dwóch muzyków przerodził się w orkiestrę grającą z nut z okazji Międzynarodowego Dnia Jazzu. Nie mogę z pełnym przekonaniem napisać, że Nagrobkom nigdy nie przydarzy się coś podobnego.
Dlatego że Nagrobki, w podstawowym składzie złożone z dwóch muzyków zespołu Gówno – gitarzysty i wokalisty Macieja Salomona oraz perkusisty i wokalisty Adama Witkowskiego, swoją drogą bardzo dobrego gitarzysty – wydają się nie do zatrzymania. Pierwszy epkę nagrali w jeden dzień i wydali jako „pierwszą płytę roku 2014”, zaraz po północy 1 stycznia. Śpiewali o śmierci, tym bodaj najczęściej metaforyzowanym temacie w muzyce popularnej. Jakie odchodzenie, jakie pożegnanie – u nich było umieranie, trumna, grób. Na drugim albumie „Stan prac” do tego nekropolo dołożyli syntezatory i instrumenty dęte, ale bardziej jako ozdobę niż filar brzmienia.
Na „Granicie” rozszerzenie składu o gości polega na tym, że nowe instrumenty wyłażą spod niemal każdej zwrotki. Na kontrabasie znów gra Olo Walicki, a na instrumentach dętych inne wybitne postaci sceny trójmiejskiej: Mikołaj Trzaska, Tomasz Ziętek i Michał „bunio” Skrok. Część „Granitu” słusznie kojarzy się z yassem, pełnym wolności, improwizacji i trąb nurtem z lat 90., stworzonym gdzieś między Bydgoszczą a Trójmiastem. Zwłaszcza „Co z nami będzie” ma szeroki gest yassu, a szeptana, psychodeliczna „Matka jedyna”, z partią niebiańskiego wibrafonu (przypuszczam, że gra na nim Witkowski, podobnie jak na akustycznej gitarze), zbliża się do jego piosenkowych rubieży. Zbliża się w mroku i nowave’owym katowaniu gitary. W ogóle Nagrobki dużo teraz śpiewają, mniej krzyczą.
Jednak „Granit” to nie tylko surowa, odarta z ozdób muzyka duetu połączona z zazwyczaj irytującym, a tutaj imponującym yassem. Wyraźne są ślady nowej fali, a nawet metalu. W kończącym ten wybitny (i nadal surowy) materiał „Nie będzie już nic” słychać syntezatory, funkowy, taneczny bas Walickiego oraz skandowany, ale stłumiony w produkcji śpiew zgapiony u Krzysztofa Ostrowskiego z Cool Kids Of Death, włącznie z tekstem („Ostatnia audycja jedynego radia/ jutro o tej porze zacznie się inwazja”). Skoczno-apatyczny nastrój ustępuje w połowie utworu, gdy zespół z pomocą sekcji dętej przechodzi na jasną stronę mocy, by finiszować w stylu bitelsowskiego „Hey Jude”.
„I nie będzie już nic, już nic, już nic, i nie będzie niczego/ ani kromki chleba, ani próby z kolegą”, śpiewają artyści. Ich pieśń jest tak słodka, że od razu ma się ochotę zalec w trumnie, chociaż rok poleżeć w urnie.
Tekst ukazał się 4/5/17 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji