Naiv, młody polski zespół. Dwie gitary, bas, perkusja i bardzo żywe, emocjonalne granie spod znaku choćby Happysad. Teksty – jak pisze sam zespół, „o rzeczach ważnych i trudnych – wierze, nadziei i miłości”. To wszystko nie jest odkrywcze i chyba nie ma być odkrywcze. Jeśli chodzi o odwieczny w naszym kraju konflikt: kopiować Zachód czy grać swoje, Naiv opowiada się za drugą opcją. Wybór słuszny, o ile dany zespół umie się wyróżnić w tłumie podobnych do siebie grajków, znaleźć w tradycji coś, co dobrze zagra tu i teraz.
Choć wydane przez Rykoszet (z nobilitującym numerem katalogowym RYK 01), Naiv ma, umownie tak to nazwijmy, brzmienie SP Records. Oprócz cech wymienionych na początku oznacza to ostrego, ale przystępnego i rytmicznego rocka, klasyczne zawiechy między ska a punkiem („Mr. Smith” – czysta Klinika, „Dzieli nas wiele”). Warstwa muzyczna harcersko-grabażowo-pidżamowa. Chwyta. Piosenki, często typu zwrotka i refren, są uatrakcyjnione przejściami w innych tempach, sprawnymi zabawami z dynamiką, chórkami w refrenach. Są to rzeczy, które Naiv wykonuje na luzie i zupełnie naturalnie. A co tu mamy nowego, charakterystycznego? Podoba mi się głos wokalisty. Barwę ma jak Budzyński, a czasem brzmi trochę, bardzo trochę jak Grabaż („Czas mija nas”) – to akurat nie pochwała, ale Wojtek Gniewosz ma też własny pomysł na śpiewanie. Nie lubi się przekrzykiwać z gitarami, ale ma tyle do powiedzenia, zapełnia piosenki w takim stopniu, że często jego „gadana” fraza zderza się z przesterem instrumentów. Jest to całkiem sprawnie, bez kompleksów zmiksowane.
Okładka ze słońcem i księżycem oraz podobny podział płyty na dwa zestawy piosenek kojarzą się z „Mellon Collie & The Infinite Sadness” Smashing Pumpkins. U Naiv tak jak u Amerykanów po dniu jest noc, a po nocy koniec. Koniec mniej optymistyczny, żadne tam dobranoc. Zamiast znanych z pierwszego wydawnictwa warszawian pogodnych przebojów na „Przedświcie” dominują kompozycje ciemniejsze, bardziej mroczne (same tytuły: „Hekate”, „Koniec”, „Schyłek”), i nawet ta pierwsza część to w większości, co tu kryć, smutki, przestrogi i obawy. Pod tym względem pesymistyczne przesłanie Naiv dobrze uzupełnia utwór z pożyczonymi słowami – „Dezyderata”, który ma swoje naivne odbicie w „okładkowym” i smashingowym zarazem tekście „Syn” („Witając noc, kochaj przyszły dzień / zasypiaj snem, w którym czekasz dnia”) – oba to zbiory wskazówek życiowych. Z tym że pożyczony jest pełen wiary, a własny obaw, jak cała płyta. Klimat pouczania nie razi, to jak doradzanie zagubionym, którzy nie wiedzą nawet, kogo pytać. Naiv robi to na własną odpowiedzialność, tacy są i inni nie będą. Bez kompromisu – ostentacyjnie mówią ci, człowieku, o ważnych sprawach. Inna charakterystyczna cecha liryki Naiv – zupełnie niemodne wzywanie imienia Boga (np. „Nie omijaj mnie”). Też po swojemu. Mam nadzieję, że w kolejnych odsłonach zespół jeszcze bardziej przełoży wajchę w stronę własnego pomysłu na granie i pisanie.
Wszystko jest zatem normalnie, ale nie jest. Muzyka zwykła, ale energia prawdziwa. Słowom trochę brakuje do Grabaża i Budzyńskiego, bywają naiwne – no cóż, ostrzegali – ale trzymają poziom i są wiarygodne: jest kiepsko, ale mamy siebie. Mówią fani: „Naiv najlepsze na doła”. Chyba na pogłębianie tegoż, bo zespół opisuje raczej straszną rzeczywistość, gdzie ratunkiem jest miłość, przyjaźń, ale niełatwo o nie – właściwie jedynym pewniakiem jest izolacja. Na tle niezłych tekstów razi tylko fraza z fajnych, przystępnych, promowanych teledyskiem „Wyborów”. Gniewosz zastanawia się w niej, za czym warto stać. Odpowiedź jest przecież znana od dobrego ćwierć wieku – za ostatnią paróweczką hrabiego Barry Kenta, oczywiście!
(recenzja z miesięcznika „Lampa”, numer 10/2009).