Moi faworyci to także: Marion Cousin & Kaumwald, Deerhoof, Łona i Webber, Joan As Police Woman, Chicano Batman, Afrojax i inni, a szczególne miejsce zajmuje WILD/LIFE. Z chyba najtrudniejszego miesiąca ostatnich lat mam 25 migawek plus parę zaległości.
Miesiąc był trudny, bo złamałem rękę, co bardzo komplikuje życie. Każdego dnia starałem się jednak czegoś słuchać i robić notatki, no i przede wszystkim odrzucać! To zawsze najważniejsze, kiedy chce się znaleźć coś dobrego.
Można dodać, że wyszła instrumentalna wersja wybitnej płyty „Flamagra” Flying Lotusa, że „No Dream” Jeffa Rosenstocka to świeże spojrzenie na punk i dzisiejsze czasy, że Jess Williamson albo Katie Von Schleicher to jaskółki dobra w życiu szarego człowieka – ale wpis nie jest z gumy, a internet też ma swoje ograniczenia. Dlatego wybrałem tylko tyle, co poniżej. Jest też parę starszych albumów, które w ciągu paru dni przesunę do odpowiednich wpisów. Po prostu wpadłem na nie za późno.
Daję linki do Bandcampa, tam gdzie ich nie znalazłem – do serwisów strumieniowania. Wszystkiego dobrego i zostawcie proszę wiadomość, jeśli coś myślicie o tej formie podsumowania miesiąca w muzyce.
Najlepsze płyty maja 2020:
Afrojax „20 lat Commodore 64” ** (wyd. własne). Kto nie zna Michała Hoffmanna z działalności na polu ośmiobitowym, ma doskonałą okazję, żeby to nadrobić. Nigdy tej sceny należycie nie zgłębiłem, ale te piosenki budzą mój najwyższy podziw, a nawet falę melancholii – to ostatnie, gdy rozpoznaję charakterystyczne dla Afro tempa, rytmy, basy, harmonie. To będą dobrze wydane pieniądze (w najbliższy piątek, gdy Bandcamp znów odda swoją część zarobku artystom, lub 19 czerwca, gdy wesprze czarnych buntowników Ameryki). Aha, i nie ma tekstów, jeśli ktoś nie lubi tekstów Afrojaxa.
Ala|ZaStary „Jutro?” *** (wyd. własne). Moi mistrzowie okazali się wielcy. Nie są może tak znani i dopieszczeni jak Enchanted Hunters, ale co najmniej dorównują im poziomem. Alicji Boratyn i Jakubowi Sikorze służy dom, służą im pandemia i izolacja, służy perfekcjonizm, a przede wszystkim talent. Dają mi na tej płycie to, czego właśnie potrzebowałem: poczucie, że jestem w dobrych rękach, że ktoś podarował mi najpiękniejszy prezent, potraktował mnie poważnie. Doskonałe melodie, harmonie, piosenki, prawdziwe słowa, szemrzący syntetycznie niepokój, pewne, czyste dźwięki i przede wszystkim bliskość.
Cafe Racer „Shadow Talk” * (Born Yesterday). Niby zero awangardy, ale też daleko pada to jabłuszko od głównego nurtu. Kwintet z Chicago karmi się zgrabnymi gitarowymi piosenkami w krautowej motoryce, ale potrafi też rozmontować je do gołej ziemi. Ta błazenada i własny rodzaj monotonii są jak zabawkowy kalejdoskop.
Car Seat Headrest „Making a Door Less Open” * (Matador). Nagrana po czterech latach przerwy płyta Willa Toledo: trochę niezal, trochę mainstream, kompresja, synty, ogólne odhumanizowanie, czyli zmęczenie gitarami. Miłość, złość, „szczerość” – piosenki są OK, ale Płyty to tu nie ma. W sumie lekkie rozczarowanie odklejką od rzeczywistości i nienadążaniem, mimo to (albo dlatego) płyta łatwa do oswojenia, przyjazna i po prostu niezła.
Chicano Batman „Invisible People” ** (ATO). Jeśli Khruangbin jest pulsujący i zwiewny, to oni też pulsują, ale są znacznie bardziej skoczni i mają szybsze tempa. Pierwsze ich słyszę, a to już czwarta płyta kwartetu z Los Angeles (nie zaskakuje bardzo hiszpańskie brzmienie nazwisk). Solidny mainstreamowy funk pop z elementami hip-hopu.
Damien Jurado „What’s New, Tomboy?” * (Loose Music). Ciekawe, że chłopak z Seattle, a nie wydaje np. w Sub Popie. Ten delikatny i akustyczny typek potrafi zabrzmieć jak Lou Reed, gdy tylko trochę przeczołga swoje struny głosowe („Frankie”). Dla mnie fair enough, postaram się go śledzić, bo progres wisi mu nad głową.
Deerhoof „Future Teenage Cave Artists” ** (Joyful Noise). Niedawno wydawali w Lado ABC, już przeżyli najlepszą wytwórnię w historii świata. Nadal jest dobrze (płyta nr 15!), a dobrze to znaczy inaczej niż u całej reszty, nie tylko szorstko i słodko, luźno i z dyscypliną naraz. Tym zespołem rządzą bębny i bas, ale wyróżnia ich też brzmienie gitar + umiejętność grania na nich inaczej + pomysły. Są słodziackie chórki („The Loved One”), hałas i chyba nawet dla Deerhoof ta płyta to coś szczególnego. Krytycy mówią, że powrót do wczesnego (działają od 1994) okresu zespołu.
Einstürzende Neubauten „Alles in Allem” * (Potomak, 15.5.20). Nie mogłem się zabrać do słuchania tej płyty. Neubauten stali się dla świata nieistotni, nie było dużo hałasu o ten album. Może przy okazji stali się nieistotni dla mnie? Bo to taka stara bieda. Święto, że jest płyta – a nie że jest wybitna. Motoryka, tempa, harmonie, paleta dźwięków pozostały te same. Nawet pisk Blitzy. Są te upiorne walczyki, łagodne utworki, które on dość przerażająco deklamuje albo szepcze. Wszystko chyba robi przerażająco. Jak grał z Cave’em, to przerażało mnie, że na scenie siedzi czy stoi tak osobno, poza zespołem. No, a teraz to jest taka późna płyta, ale nie klasyczna. Berlin chyba tylko w roli haczyka. Dobra wiadomość: taką płytą nie można zamknąć dyskografii, nagrają więc jeszcze coś – coś lepszego.
Formoza „Albuquerque Blues” * (Music Is The Weapon). Utwory bardzo długie, ale płyta krótka, niecałe pół godziny. Borowski, Rucki i Białystok sformowali trio, które pielęgnuje przede wszystkim przyefektowane, niemające końca dźwięki Borowskiego. Jeden utwór ma ostrożne tempo niedzielnego kaca, drugiemu bliżej do nieustępliwości Swans.
Gentle Stranger „Love and Unlearn” * (PRAH, premiera 4.3.20). Bardzo dobre, jakby lud grał dub i jazz, śpiewał też czasami, ale po swojemu, ludowemu. Szkoda, że na bieżąco nie natrafiłem na ten album (Kuba Knera spóźnił się z poleceniem), bo teraz to musztarda po herbacie. Ta dziwna, długa i kalejdoskopowa płyta ma elementy wręcz noise’owe i zaraz obok sowizdrzalskie, jakby gust wytwórni Gusstaff chciał się zmieścić cały w jednej płycie.
Ghostpoet „I Grow Tired But Dare Not Fall Asleep” * (PIAS). Ciekawa, ciemna płyta w sumie już weterana brytyjskiego hip-hopu/songwriterstwa, czy raczej granej na żywych instrumentach formy poezji. Oczywiście zła współczesność, rozwalona Brytania, mocna potrzeba emigracji nie wiadomo dokąd, mrok i rzadkie przebłyski nadziei (monotonne bity). Album o poczuciu bezradności i marnowania energii.
Hania Rani „Home” * (Gondwana). Fortepian i dziewczyna, tym razem śpiewająca. Artystka nie daje słuchaczom oddechu: najpierw w końcu 2018 debiut Tęskno, za chwilę płyta Misi Furtak z walnym udziałem Rani, potem debiut solo i teraz, wszystko w półtora roku, druga płyta. Proste dźwięki i wokale w pętlach i powtórzeniach w stylu nudziarza Glassa, trudno temu odmówić uroku, ale też dostrzec skok jakości. Niby chłodna, a jakoś na gorąco zrobiona płyta. Wyróżnia się tytułowa piosenka: wokal męski (oktawer?) dobry, bit nie.
Indigo Girls „Look Long” * (Rounder). Ech, normalka, wielkiego bum z tego nie ma, ale jakoś za nimi tęskniłem. Trochę takie święty spokój record, amerykański, countrowy, refrenowy, do wspólnego śpiewania. Ramota, nie?
Joan As Police Woman „Cover Two” ** (Sweet Police). Spodziewałem się zwykłego albumu z coverami, ale szybko przypomniałem sobie, za co lubię tę artystkę. Ona nie jest samym wizerunkiem, jest też klasą muzyczną. Zrobiła wersje minimalistyczne, pełne emocji, gorące, jak mroczny, transowy „Kiss” Prince’a, i układające się w jedną przejmującą opowieść o miłości. Bomba.
Kasia Lins „Moja wina” * (Universal). Pierwszy utwór „Jeżeli kochasz” mnie zachwycił, tytułowy też – odważna będzie ta płyta, pomyślałem – później usłyszałem więcej starego. Jej nastrój jest nietypowy jak na polski główny nurt, ale nie odbiega daleko od „Wiersza ostatniego”. Patos, artyzm, dobre brzmienie. Teksty w porządku: tematy religijne (grzech, raj, wina, kara, krew), ale splecione z życiem, wychowaniem; prywatne, nie wojownicze, poza „pomóż, Boże, pomóż” (w „Boże”) skontrowanym w refrenie: „wiem, że nie istniejesz”. Tytuł płyty też z kościoła, z kolan, i też przewrotny. Nie będzie z tego rebelii, ale może jest zapowiedź niezalu.
Korzeniecka/Rucki „2 x perkusja” * (minus_jeden, 15.4.20). Bębny podwójne, nagrane podczas koncertu w Gdańsku w grudniu zeszłego roku. Pierwsze spotkanie tej dwójki, jak podkreślali organizatorzy i wydawcy (Ruckiego można było spotkać powyżej, w recenzji Formozy, jeśli czytają państwo po kolei). Czujnie wycofane granie, bez narcyzmu i całkiem melodyjne. Z tych prawie 38 minut wolę drugą część.
Little Simz „Drop 6” * (Age 101/AWAL). Rok po bardzo dobrym albumie londyńska raperka uderza krótko i celnie. Te 13 minut nagrała już w czasach lockdownu. Epka pokazuje ją na tle krótkich, kwadratowych podkładów, zrobionych według zasady „less is more”. Płyta jest różnorodna i dobra właśnie dlatego, że niewyszlifowana.
Łona i Webber „Śpiewnik domowy” ** (Dobrzewiesz Nagrania, premiera 17.4.20). Niby epka, a pół godziny, jak zawsze dopracowana i błyskotliwa lirycznie. Po pierwsze, zaraz na początku pada tu nazwisko Tony’ego Allena (vs. Fela), potem Lube vs. Limonczyki. Po drugie, język jest nie tylko polski, a wschód nie jest tylko najbliższy. Po trzecie, bohaterowie są z Polski, ale nie tylko Polacy. Co mogę napisać – że nasz dom to jest nie tylko miejsce, ale też kultura, język, sąsiedzi? Że to się zmienia? „Zresztą oddajmy głos samej szafie”.
Marion Cousin & Kaumwald „Tu rabo par’abanico” ** (Les Disques du Festival Permanent). Hiszpańska pieśń jak sprzed wojny i burcząca, marudna elektronika. Obie części tej muzyki ascetyczne, ścięte tuż przy ziemi, zapętlone w powtórzeniach niczym wyliczanki. Marion Cousin śpiewa pieśni z regionu Estremadura, a duet Kaumwald dodaje muzykę. Kobiety, pragnienia, romanse i dramaty. Niezwykłe, choć nie aż tak groundbreaking jak w pierwszym odsłuchu (Jakub chwali).
Mark Kozelek „All the Best, Isaac Hayes” * (Caldo Verde). Gadanie, nie śpiew. Mój ulubiony bufon tym razem przez 95 minut wrażliwy, choć opowiada całą historię z War On Drugs, jakby go kto prosił. Przede wszystkim utwór związany z tytułem – „Los Angeles” – robi wrażenie, bo jest tam ojciec. A tak to stara bieda: trasa (Kanada), noclegi, starzenie się (52 na liczniku), boks. Posłuchałbym notatek Kozeleka z czasów kwarantanny.
Moses Sumney „græ” cz. 2 * (Jagjaguwar). Ten pan był już omawiany w pierwszym kwartale i teraz gorzej mi wchodzi. Szczęście, że podzielił ten album na dwie części i można słuchać tylko pierwszej, bo druga wydaje mi się rozmemłanym kasztanem. Sorry. Kwestia skali? Z ośmiu nowych utworów ujdzie „Me in 20 Years” i „Before You Go”.
Nick Hakim „Will This Make Me Good” ** (ATO). Tytuły utworów niby rapowe, ale najbardziej cieszą te momenty, gdy chłop prezentuje się jako soul brother, np. w „Crumpy” albo w trwającym 7,5 minuty „Qadirze”, odzie do zmarłego kumpla. Spacerowe tempa, wielkie echa, ślimaczenie bez początku i bez końca, często mocno przetworzony głos, gitara akustyczna, bity, jakieś klawisze i fujary. Oddech bez spinki. Tyle że wokal niewyraźny: zapowiedzi, że artysta chce podnosić awareness na punkcie planety, klimatu, depresji, przebodźcowania, lekomanii – w moim przypadku się nie spełniły.
The Soft Pink Truth „Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase?” *** (Thrill Jockey). Drew Daniel z Matmos zrobił płytę, która dała mi spokój i sporo przyjemności. Połączył minimalizm i ambient z klubowymi, niskimi basami, ale całej płycie nadał lekkość i wymiar medytacji. No i złożył bardzo dobry zespół z ludzi, którzy nie gwiazdorzą, lecz wpasowują się w jego koncept, działają razem (błyszczy Sarah Hennies na instrumentach perkusyjnych). Miał to być optymizm, ciepło i nadzieja, odpowiedź na zimny czas faszyzmu, według mnie to również coś dla osób z problemami z utrzymaniem uwagi i z poczuciem sensu.
Squid „Youth” * (wyd. własne). Dwóch z Wrocławia wydało pięć piosenek powiedzmy w klimatach Niemocy czy Kamp!, tylko mniej piosenkowych. Nostalgiczne, rozmarzone, synthpopowe, a z drugiej strony prawie art rock. Oprócz syntezatorów słychać w nich żywe bębny i gitary, a w tytułowym singlu za mikrofonem gościni – Debbiah. Na plus.
Tęskno „Tęskno” * (Mystic Production, 17.4.20). Bardzo spoko, bardziej nawet niż Hania Rani. Artystki rozstały się, Tęskno to teraz solowy projekt Joanny Longić, wciąż oparty na brzmieniach instrumentów klasycznych, zwłaszcza smyczków. Ta elegancja, kruchość, wycofanie, cały ten pastel – są mi obce i egzotyczne, ale siedzą.
The 1975 „Notes on a Conditional Form” * (Polydor/Interscope). Płyta ważna i pewnie w przyszłości pamiętna ze względu na moment wydania, ale śmiertelnie nudna. 80 minut niespiesznej podróży przez różne gatunki (22 utwory): pop, rock, hardcore, orkiestrowy rock, glam, elektronika, a szef tej trupy zapowiadał nawet, że zagra jak Burial. Hmm… To jest takie do przeskrolowania moim zdaniem. Wybrać sobie ze trzy ulubione numery i nie męczyć się więcej z całą resztą.
Wacław Zimpel „Ebbing in the Tide” * (Tak Picture). Jeden utwór, 49 minut i najwyraźniej nowa firma wydawnicza prowadzona przez Sarę Kałużną i Zimpla. Dopiero się zaznajamiam, ale to jest ten Zimpel, którego wolę – nie efektowny, dynamiczny, dmący ile sił w płucach, tylko spokojny. Może to najbardziej kontemplacyjny jego album, jakiego słuchałem, bardziej niż „Lines” i LAM. We mnie zaczął się dziać jakoś za jedną trzecią, gdy warstwy i wstążki oddechów już mnie przysypały i musiałem szukać w nich drogi.
Wojtek Traczyk „Runo” * (Pawlacz Perski). Tyle różnych faktur, że aż za gęste dla mnie, ale miłośnikom preparowanego kontrabasu nie wolno tej kasety przeoczyć. Rozchwytywany muzyk z kręgu jazz/impro/folk/pop kilka lat temu debiutował płytą „Free Solo”, potem nagrywał formy piosenkowe, teraz zmienił zainteresowania – może np. pod wpływem grania w Zvanai Kamila Szuszkiewicza. Jęczący, zgrzytliwy, szorstki dźwięk Traczyka przywodzi na myśl noise i... muzykę ludową. Walka.
WILD/LIFE „Maloto/Dreams” ** (Mik Musik-1000Hz). O tej płycie trudno pisać skrótem. Producenci Piotr Dang i Wojciech Kucharczyk przedstawiają artystów z Malawi i Tanzanii oraz ich współczesną muzykę, która po obróbce Polaków brzmi dość awangardowo. Jest nawet jeden utwór z Rwandy i jeden cały warszawski, Danga i Kucharczyka. Wszyscy twórcy są zaprezentowani z imienia, nazwiska, jest fotografia. Album w głównej mierze jest szybki i ma mocno syntetyczne podkłady, charakteryzujący go nadmiar bodźców przemienia się szybko w niepokój. W efekcie najbardziej przykuwa uwagę tożsamość wokalistów – to oni są elementem wyróżniającym każdej piosenki, to oni je różnią, do ich głosów „uciekam się”. Nie jestem biegły w afrykańskich stylach, nie umiem ocenić kunsztu bądź naiwności ich wymieszania, nie szukam śladów „ubielenia” – znając Piotra i Wojtka, pewnie bym nie znalazł. Znam głos ludzki. Moją ulubioną piosenką jest „Motho” ze znakomitą wokalistką Lantaną i MGB Bwoyem oraz piosenka o wiele mówiącym tytule „Kolega„Martina Caphuxa Kaphukusiego. Bardzo się cieszę, że mogłem poznać te zupełnie inne małe piosenki z zupełnie innych małych miejscowości.
Yung Lean „Starz” * (Year0001). Bardzo mi przypadła do gustu płyta (chyba już nie)młodego szwedzkiego cloudrapera, a to przede wszystkim ze względu na podkłady. Zawsze jest ciekawie, kiedy persona – tu „uprzywilejowanego białasa”, sad boya etc. – się kończy. Wszystko, co rapuje lub śpiewa, jest takie wpół snu, kruche i delikatne, ale te piosenki nie. Piosenki, bo to już prawie nie rap, a wszystko to zmieniło się jakby bez wysiłku, co prawie nikomu się nie udaje.
Wyszło też:
- Kaitlyn Aurelia Smith „The Mosaic of Transformation” (Ghostly International, 15.5.20)