Jak to szło – o muzyce/filmie/czymkolwiek pisać w sposób osobisty? Włączać własne doświadczenie, własną perspektywę w opis płyty czy koncertu? Spróbujmy.
Ten rok był inny niż poprzednie. Przede wszystkim zniknęła zewnętrzna potrzeba, żeby nadążać za muzyką. Przez ostatnie kilka lat zdążyłem zapomnieć, jak to jest nie pracować w dziale kultury ogólnopolskiego dziennika. Teraz sam starałem się zmniejszyć sobie presję, ostrożniej dawkować muzykę. To się nie udawało. Powód moich starań był taki, że źle się czułem z pisaniem (i chyba nadal tak jest), miałem wrażenie, że robię to nie dla siebie, tylko żeby „pokazać”, siedział w tym rodzaj żalu. Poza tym – albo przez to – nie czułem, że jest sens cokolwiek pisać. Wszystko mi się wydawało pomniejszone: mało słuchaczy, mało dobrych nowych zespołów, coraz słabsze wytwórnie, coraz mniej dobrych tekstów, festiwali, koncertów. Mały zasięg dobrych rzeczy. Krótko mówiąc, nie wiedziałem, dla kogo mam się starać, a dla siebie samego nie umiałem.
Kalkulowałem, że jeśli ograniczę pisanie, jeśli postaram się przez pewien czas nie robić nic na siłę, jeśli będę chodził tylko na najbardziej niezbędne koncerty i tak dalej – no to w końcu sprawa się odblokuje. Fusy się wypłuczą i jak noworodek z różowym tyłkiem i świeżą energią przystąpię znowu do cieszenia się muzyką i pisania o niej. Tak się (na razie) nie stało. Wolałem paść w domu na wznak, chory, niż iść na premierę Enchanted Hunters z Cudownymi Latami. Tak, to ja, oto moje osobiste doświadczenie, jestem chory od miesiąca. Piszę o tym dlatego, że to jest tło mojego podsumowania. Jest mnóstwo płyt, które wciąż tkwią na mojej liście „do porządnego przesłuchania”. Trochę czuję się winny, ale bez przesady. Nie muszę. Co na mnie zrobiło w tym roku największe wrażenie, chyba nie umiałbym teraz powiedzieć.
Na przykład nie przesłuchałem dokładnie „Ghosteen” Cave’a. Raz czy dwa razy to sprawdziłem. Doszedłem do wniosku, że zasługuje na bardziej uroczyste potraktowanie. Dlaczego odkładałem ciągle na później? Nie wiem. Ale pisanie teraz, że ta płyta zrobiła mi rok, byłoby kłamstwem.
Słuchałem w kółko „Dobrych duchów” Piernikowskiego z Kachą Kowalczyk, ale cała płyta aż tak mi nie weszła, okazała się mniej progresywna niż ta piosenka – długa, dostojna, kojąca, ale niepokojąca, wcale nie taka optymistyczna jak tytuł. Ciągle słuchałem epki Coalsów, wywiad z nimi do letniej „Magnetofonowej” był w tym roku moją misją numer jeden, namordowałem się, oni też, ale czy się udał – nie wiem do tej pory. Dużo zrobiłbym dziś inaczej. To artyści, o których chciałbym czytać codziennie, co jadła Kacha na śniadanie, jak się miewają koty Łukasza, jestem przekonany, że oni są teraz najważniejsi w Polsce. Ta ich epka z czterech utworów też jest najlepszym wydawnictwem w 2019. Wydali ją przed Piernikiem, więc wygląda na to, że on skopiował ich metodę, ale pewnie tak nie jest, szli równolegle, a może on był pierwszy z pomysłem na gości z różnych bajek, no i co teraz, chyba się muszę przeprosić z „The best of moje getto” i dać je gdzieś wysoko, a przecież nie czuję tego. Nie aż tak.
Nie słuchałem też za dokładnie Ralpha Kaminskiego, a śledzę go od paru lat i uważam za największą nadzieję polskiego mainstreamu. Nagrał co najmniej kilka świetnych piosenek, tyle słyszałem na pewno. Umie pisać, budować, śpiewać. Jest inny i rozumie, że ma taki być, a jednocześnie nie zabił samego siebie, żeby taki być, nie stał się szorstki dla osoby, która siedzi w głębi tego ciała. Jestem pewien, że dużo go jeszcze posłucham i dam go do dziesiątki roku, ale to nie jest płyta, przy której spędziłem całe tygodnie. A raczej nie płyta, tylko strimy, bo największe wytwórnie niewiele mi już przysyłają, może nawet wcale. I git, presja się zmniejsza, a zmniejszenie presji to teraz największa moja walka. Parę razy posłuchałem Taco Hemingwaya i nie skreślałbym typa, byłem zły na Bartka Chacińskiego, że ocenił go niżej niż Toola, no na litość boską – piszę o tym tylko dlatego, że jęczałem już na tym punkcie Bartkowi, a spory o oceny to dobra rzecz. Taco w przeciwieństwie do Podsiadły robi po swojemu swoje, nie jest o ile wiem twarzą banku, no i wydał coś lepszego niż przez ostatnie kilkanaście, kilkadziesiąt miesięcy. Na mojej liście chyba by się nie znalazł, ale warto zauważyć tę jego pocztówkę, podobnie jak płytę Schaftera.
W centrum mojego pisania większych tekstów była w tym roku „Magnetofonowa”, robiłem głównie wywiady, więc w opór stresu. Wybierałem rzeczy, które bardzo mi się podobały, na przykład zrobiłem niewywiadowy materiał o Dezerterze, którego epka „Nienawiść 100%” to najlepsze wydawnictwo zespołu w XXI wieku. Pewnie zapomniałbym dać na swoją listę, bo za krótkie. 1 listopada pojechałem na cmentarz na Srebrzysku porozmawiać z Nagrobkami, efekty w bieżącym numerze, wiadomo, koledzy, więc trudniej, ale postarałem się dowiedzieć czegoś nowego i nie tak złachanego. Wcześniej w numerze z Coalsami poszła też rozmowa z Belą Komoszyńską z Sorry Boys – uważam ten wywiad za bardzo dobry, podobnie jak płytę, której tak dokładnie nie przysłuchałbym się, gdyby nie pomysł na rozmowę. Przemieliłem wielokrotnie teksty Beli i znalazłem w nich sporo rzeczy, których się nie spodziewałem, było o czym pogadać. Bardzo mi się podoba również to, że kobieta i matka kieruje rockowym zespołem złożonym z mężczyzn – ma konkretną wizję tej grupy, słów, muzyki, strony wizualnej i po prostu o to walczy. Bela jest postacią o takiej energii, że to wszystko się wydaje łatwe. Myślę, że to niedoceniany zespół i płyta.
Były też piosenki, nie tylko klasyczna autobusowa playlista, ale też trochę słuchanych na bieżąco nowości. W pierwszej części roku zachwyciło mnie „Seventeen” Sharon Van Etten, ale cały album okazał się słabszy niż poprzednie, trochę lepiej poszło Aldous Harding, której „The Barrel” jako piosenkę do dziś dnia uwielbiam. I jeszcze „So Hot You’re Hurting My Feelings” Polachek, żeby była szczera trójca piosenkarek zabójczyń.
W Polsce nasłuchałem się, oprócz Piernika z Kachą i Coalsów z Schafterem, także „Planu działania” Enchanted Hunters i „Po szkole” Cudownych Lat, o nich chciałbym jeszcze napisać kilka zdań, ale czy to jest komukolwiek potrzebne – nie wiem. Wydaje mi się, że to zespół kawa na ławę, każdy wie, o co chodzi, a walorów popularyzatorskich moja strona nie ma. Więc dla siebie. Dziwne, ale to motywuje teraz chyba najlepiej. Misia Furtak w kilku utworach (to od niej zaczął się ten rok, od niej i od koncertowej premiery Babadag), Nagrobków „Spalam się”, single Króla – i to już wszystko z ulubionych piosenek. Z albumów dopisałbym jeszcze Moo Latte, sprzedającą drogie jak na Polskę płyty i koncerty Trupę Trupa, a przede wszystkim trio Javva – Ukryte Zalety Systemu – Tryp. To takie staro-nowe rzeczy, ciągnące inspiracje sprzed paru dekad, ale aktualne. Cieszyły mnie te rzeczy bardzo, mimo że o UZS nic nie napisałem, o Moo Latte też nie.
Bardzo się też podniecałem Khruangbin, odkrytymi poniewczasie, przy słuchaniu rzeczy tegorocznych skojarzyło mi się z ich brzmieniem „Oncle Jazz” (też) tria Men I Trust. Naprawdę, Khruangbin, powtarzam, na pewno gugl podpowie właściwą nazwę, jeśli się pomyliłem. W tym roku wydali chyba tylko dubową wersję swojej płyty, bez premiery, za to Men I Trust odezwali się po pięciu latach. Nieaktualna jest też płyta Former Boy z 2018, „Magic Tricks”, bardzo ładna. Ta nowsza to już nie to. Wróciłem też do zeszłorocznego Guiding Lights, wtedy nie miałem do nich czasu ani głowy, teraz dopiero przypasowało mi idealnie, było mi po prostu potrzebne, podarowało mi trochę spokoju ducha. Miałem też sporo do czynienia z reedycjami Beatlesów, na czas zdążyłem przesłuchać Jamilę Woods, ale co zostanie z jej słuchania, na razie trudno orzec. W tej chwili bez trudu łapie się do zagranicznej dziesiątki, bo podobnych objawień tu właściwie nie było.
Z bieżących zagranicznych w ciągu tych miesięcy nasłuchałem się głównie „Igora” Tylera, to na świecie chyba moja ulubiona płyta (przysłała ją duża wytwórnia i na moich gratach, na moich pięknych głośnikach „Igor” brzmi idealnie). Do tego One True Pairing jako głos białasa, Cohen jako głos starego Żyda, cudowny Kiwanuka, którego wolę słuchać powtórnie zamiast sprawdzać kolejne nic nieznaczące, średniawe płyty. Na ostatnią chwilę słuchałem Mount Eerie, dałbym go gdzieś wysoko po starej znajomości, bo upewniłem się, że nie ma lipy, że w większości mu wierzę, że tylko parę sekund wywołuje u mnie porywy wtf-ów.
Muszę skończyć, zanim zamieni się to w długą listę, tego bym nie chciał. W ogóle sens i potrzebę robienia długiej listy na temat nagrań wydanych w 2019 roku, a w większości słuchanych w ostatnich tygodniach tegoż roku – muszę na nowo przemyśleć. Lata 20. na pewno trzeba będzie opowiadać w jakiś nowy sposób, najlepiej chyba, żeby opowiadał je już ktoś inny, a ja bym to tylko czytał albo oglądał i mógł łatwo zorientować się, co jest dla mnie, a co jednak leży już za granicą.