Drugi solowy album Natalii Fiedorczuk, wokalistki grającej na gitarze i klawiszach. Po trzech latach od debiutu Fiedorczuk rodzi się na nowo w muzyce piosenkowej, akustycznej. Przyparty do muru nazwałbym ją pewnie folkiem, gdyby nie pasja artystki do szczegółu, gdyby ten album nie był tak dopieszczony.
Głównym bohaterem „On Being Sane” jest głos Fiedorczuk. Udało się zarejestrować go tak, że brzmi naturalnie, jest blisko.
Zapowiadająca płytę bitelsowska „Daria” dobrze oddaje nastrój albumu – pełnego akustycznych ballad zaśpiewanych magnetycznie, „wprost”, nieszkolnie. Ułożenie melodii to dla Fiedorczuk tylko początek. Najfajniejszą częścią procesu powstawania muzyki jest dla niej aranżacja. Zna się na tym, bez dwóch zdań – wiodącą melodię otula dodatkowymi głosami i partiami instrumentów. Przeplata je między sobą, sama schodzi na dalszy plan i wraca. Rzadziej gra na klawiszach, częściej na gitarze. Harmonie nie dają wrażenia przeładowania, wszystkiego (nie tylko śpiewu) jest tu w sam raz tyle, że chciałoby się więcej. To płyta o połowę krótsza od Drekotów, zostawiająca uczucie niedosytu.
Mniej to więcej. Oszczędnie wykonane ballady, jak „Sadnesslessness”, są tak zwiewne jak krajobraz za oknem pędzącego samochodu lub pociągu. Fiedorczuk śpiewa delikatne i melancholijne słowa: „I would like to come come come/ but this thing is hopeless/ I would like to see see see/ but again – it’s pointless”. Między dwojgiem ludzi jest coś niedokonanego, co może zaraz zniknąć, skończyć się i nie będzie żalu ani tęsknoty. Ona zgodnie z tytułem płyty nie daje się zwariować, nie odkleja się od rzeczywistości, przeciwnie – pokazuje rzeczy, na które patrzymy, ale ich nie widzimy.
Fiedorczuk zebrała doskonały zespół, wspierają ją wiolonczelistka Karolina Rec i gitarzysta Maciej Cieślak, także współproducent „On Being Sane...”. Ten ostatni to od lat kluczowa postać polskiej alternatywy, założyciel zespołu Ścianka. Świetny muzyk, pomysłowy realizator, ale też w powszechnej opinii największy specjalista od nagrywania perkusji w tym kraju. W dwóch piosenkach nagrał znakomitego Marcina Ułanowskiego. Te numery są rozbrajające – singlowe „Sines” to najpiękniejsza pojedyncza rzecz roku. A rozwijające się, czułe „Nervous Monster”? Angelo Badalamenti, autor muzyki do „Twin Peaks”, nie wymyśliłby tych wokaliz nawet po dwóch tygodniach w Puszczy Augustowskiej.
Głośnym zamknięciem płyty jest „Emily, At Dawn” – co tu się wyprawia! Przesterowane gitary, dzwoniące trójkąty (może zegary), rytm jak bicie serca. Wykorzystanie głosów i dźwięków przypomina pierwsze nagrania Pink Floyd, jeszcze z Sydem Barrettem. Psychodeliczne, malownicze.
Zdałem sobie sprawę, że Fiedorczuk pochodzi z najbardziej melancholijnej części Polski, z Podlasia. Wcześniej zrobiła ciepłą, niewinną płytę w chłodnym, porządnym Poznaniu, a teraz czystą i jasną w chaotycznej Warszawie. Nie gubi się, grając z dobrymi muzykami, przeciwnie – wie, czego chce. Zresztą jak wielu przed nią, ale ona to osiąga.
Ostatnio ukazała się książka „Wynajęcie” (wyd. Bęc Zmiana i NCK) z naukowymi tekstami socjologicznymi. Fotografie mieszkań do wynajęcia wybrała Fiedorczuk. Jeśli chodzi o muzykę, zajmuje się ona teraz produkcją płyty duetu Dog Whistle. Znów będzie coś dziewczęcego, coś zupełnie innego.
Tekst ukazał się 14/11/12 w „Gazecie Wyborczej” jako fragment artykułu „Polska muzyka jest kobietą” – w portalu więcej recenzji