Symbol niepokornej Ameryki jeszcze raz zaskoczył wszystkich i zaznaczył swą odrębność. 35. płyta Neila Younga składa się z klasycznych amerykańskich piosenek, manifestów, a zarejestrowano ją w wiernej kopii Voice-O-Graphu z 1947 r. To rodzaj budki, w której można było zapisać swój głos i wychodziło się z niej z gotową płytą winylową.
68-letni Young wszedł do budki z gitarą akustyczną. Czasem gra na harmonijce, a w dwóch utworach stworzył duet z Jackiem White’em (to jego budka, swoją drogą). Efektem są piosenki brzmiące źle, pełne szumów i trzasków, głos Younga jest zniekształcony, jego gitara także – wydaje się, że to nagrania z lat 30. albo 40. Śpiew Kanadyjczyka jest jeszcze bardziej niż zwykle wzruszający.
Otrzymujemy w 2014 r. zestaw starych piosenek w brzmieniu z lat 40. Taki concept album. Są tu ważne dla Ameryki i Younga utwory takie jak „Needle Of Death” Berta Janscha i „Changes” Phila Ochsa, są kapitalne podejścia do Dylana, Springsteena i Williego Nelsona. Young od lat zabiega o jak najlepszą jakość dźwięku: piętnuje „loudness war”, wspiera serwis Pono Music z formatem muzyki przewyższającym jakością ten z płyt CD. Teraz nagrał płytę przechodzącą obok tych starań. Zrobił coś, co stawia muzykę w jej pierwotnym miejscu. Sposób nagrania „A Letter Home” sugeruje, że mógłby to zagrać każdy, że w tych piosenkach opartych o trzy akordy zaklęta jest prawda dostępna dla wszystkich. Może ta, że muzyka może zmienić świat, a nawet więcej – pojedynczego człowieka? Antygwiazdorska, przekorna płyta pokazująca fundamenty kultury.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 30/5/14