Płytę zaczyna solo wokalistka imieniem Asja. Długą frazą opowiada o przemierzaniu „tego, co za nami i przed nami”. Wokaliza. Po minucie wchodzą rzadkie, cierpliwe uderzenia perkusji, szarpnięcia kontrabasu. Hipnotyczne, ale schowane i przez to bardziej intrygujące.
Ten początek i nazwa grupy sporo mówią: Neurasja to raczej projekt wokalistki niż zespół. Trzech świetnych muzyków wspiera neurotyczną gwiazdę w swego rodzaju terapii. Ona śpiewa bardzo dobrze, pisze trochę gorzej i stoi bardzo z przodu. Za nią Zemler, Czajkowski, Traczyk. Potrafią grać cicho i głośno, ale zawsze razem. To coś, co półserio nazwałbym sakralną muzyką filmową. Opierając się na rytmie, manipulują dynamiką, budują lekkie odjazdy, improwizują. Jednak gdy tylko ich koszule stają się bardziej rozchełstane, Asja natychmiast zapina im je pod szyje. Przykrywa swoim wibrato co ciekawsze momenty, i to nie słowami, ale wokalizą. Śpiewa, mówiąc wprost, za często. To dziwne, bo głos ma wysoki, ale delikatny i wydaje się, że nie jest urodzoną dominatorką.
Dlatego duże wrażenie robi utwór, w którym wszystko działa jak należy: kołysankowe „Stoję w deszczu”. Taka jazzująca ludowość jest mocną stroną zespołu. Chciałbym słyszeć takich momentów więcej, a słyszę głównie Asję. Szkoda.
Tekst ukazał się 3/11/11 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji