Menu Zamknij

Next Fest 2025: z Mleczami w garści, tańcząc jak zagra Masecki

Lubię pisać, ale wymy­śla­nie lidów do tek­stów, któ­re wymy­śli­łem tak, żeby się faj­nie zaczy­na­ły i w ten spo­sób mia­ły szan­se chwy­cić uwa­gę czy­tel­ni­czek i czy­tel­ni­ków, to udrę­ka. Zapraszam do sza­leń­czo cie­ka­wej rela­cji z Next Festu.

Runia na scenie. Fot. Jacek Świąder
Runia na sce­nie. Fot. Jacek Świąder

Trzema hasła­mi poczę­sto­wał mnie zim­ny Poznań przy oka­zji Next Festu. Hasła są różo­we. Pierwszy – zapew­ne nie­ob­cy pozna­nia­kom napis z pla­cu Wolności, z jakie­goś mur­ku czy schod­ka. „Wystarczasz”. Dalej mniej popu­lar­ny napis z ław­ki w par­ku nad Wartą, w mia­rę nowym. Ławeczka jest scho­wa­na w jakimś krze­wie i naj­pierw sły­sza­łem z niej zbli­ża­ją­cy się dźwięk dziw­nej maszyn­ki, a potem w palą­cym słoń­cu i chłod­nym wie­trze z alej­ki wyło­nił się facet, trosz­kę za szyb­ki dla czar­ne­go mop­si­ka w szel­kach, pusz­czo­ne­go wol­no. I bisz­kop­to­we­go mop­si­ka też. Napis na meta­lo­wym brze­gu ław­ki: „Посміхнись”, uśmiech­nij się. I pro­sta buź­ka z inter­ne­tu 1.0. Uważaj, gdy pod­no­sisz wzrok, coś może Cię zasko­czyć. Wreszcie hasło z kla­wi­szy pia­ni­sty zespo­łu Cinnamon Gum (Tomka, nie zna­la­złem nazwi­ska), na krót­kim boku czer­wo­ne­go instru­men­tu (Nord?) obró­co­nym w stro­nę publicz­no­ści: „Jesteś super”. Też na różowo.

Tak, zno­wu posze­dłem na występ Cinnamon Gum, jesz­cze raz w wer­sji okro­jo­nej cza­so­wo pod for­mu­łę show­ca­se­’u. Zadziałało jak zło­to, na publicz­ność, na mnie, na muzy­ków, z któ­ry­mi oglą­da­łem zespół Macieja Milewskiego. Ufam im. To dla mnie waż­ne, widzę w tym coś, co nie tyl­ko lubię jako mate­riał, kom­po­zy­cje, wyko­na­nie, ale też bio­rę jako przekaz.

Dociążony ładun­kiem dobrej ener­gii, po dłuż­szej wypra­wie dotar­łem na zespół Mlecze, o któ­rym wie­dzia­łem, że opis mają faj­ny. Zobaczyłem lek­ko non­sza­lanc­ką, mło­dą ener­gię ludzi, któ­rzy – nie jestem pewien i nic im nie wci­skam – nawet nie muszą wie­dzieć, jaki mają skarb. Wykonanie i tek­sty poło­ży­ły mnie na łopat­ki. Gwałtownie i kil­ka razy. Opowieści są kwia­to­we, łąko­we, zie­lo­ne, ale to cel­ność zdań, dobór słów, meta­fo­ry­ka dały mi domek, w któ­rym od razu chcia­łem zamiesz­kać: „Mam za mało liter, żeby pisać (...) wyj­dę z tego. Wyjdę z tego cało. Odkąd uwie­rzy­łam w poezję” (cyta­ty nie­do­kład­ne i frag­men­ta­rycz­ne). Śpiewa i gra na gita­rze Karolina Prasał, muzycz­nie głów­ną posta­cią jest gita­rzy­sta Michał Terlecki, ory­gi­nał dobrze ogar­nia­ją­cy efek­ty i brzmie­nia. Na per­ku­sji Jan Nowakowski, na basie Ilja Pastuhov, a do skła­du dołą­czy­ła ostat­nio pia­nist­ka Natasza, dla któ­rej to był pierw­szy kon­cert. I jesz­cze to: „Gdybym tyl­ko mia­ła lep­szy czas, mogli­by­śmy jabł­ka kraść (...) gdy­byś tyl­ko miał lep­szy czas, gdy­by nie razi­ło w twarz...” (to z sin­gla, któ­ry wyj­dzie 16 maja; na razie są dwa inne plus sesja).

Czułem przy­jem­ność i zachwyt, że tam jestem, że pisze się tak wprost, ale poetyc­ko o uczu­ciach, roz­cza­ro­wa­niach, nadzie­jach. Co za wspól­na ener­gia, hasło „indie pop” tego nie wytrzy­mu­je. Niezal z Pixies, Radiohead i The Smiths w tle, z mięk­ko­ścią a la Mac DeMarco? Tak. Dostałem w trak­cie kon­cer­tu wia­do­mość, że wywa­li­ło prąd w dużej czę­ści Poznania, ale nie zdzi­wi­ło mnie, że Mlecze prąd mają i gra­ją dalej. Gdy po wszyst­kim wzią­łem łyk powie­trza, mia­łem ocho­tę czy­tać „Zieloną ewan­ge­lię”, pośmiert­ny tomik Bohdana Ihora Antonycza. Nawet jeśli nic już z nie­go nie pamię­tam (posłu­chaj­cie, jak to brzmi!).

Mlecze oka­za­ły się pokrew­ne wobec Zuzy Wrońskiej, któ­ra zagra­ła poza festi­wa­lem, więc dłu­żej, spo­koj­nie, i to było w Sarpie, gdzie w tym roku festi­wal nie zawi­tał. Było tam brzmią­ce „nie­wiel­ko” pia­ni­no, głos i nawet mały stan­dup. Siedzący. Znam Zuzę wie­ki, ale daw­no nie widzia­łem na sce­nie. Przypomniały mi róż­ne histo­ryj­ki z cza­sów, gdy jesz­cze nie pisa­łem albo pisa­łem pra­wie nic, bo ona tak opo­wia­da na sce­nie jak w życiu, nie zatrzy­mu­je wyobraź­ni, nie wia­do­mo, co będzie. Też jej ufam jak bogu, jak Maseckiemu w czym­kol­wiek, wie, co robi, gdy opo­wia­da o miło­ści, zako­cha­niu, o momen­tach. No, chy­ba pio­sen­ka­mi o momen­tach bym to nazwał. Nie prze­ocz­cie, jak będzie. Zuzanna jest hoj­na. Śpiewa pio­sen­ki o rela­cjach, smut­kach, labi­ryn­tach i otwar­ciach. Stąd lina do Mleczy.

Szklane Oczy. Fot. Jacek Świąder
Szklane Oczy. Fot. Jacek Świąder

Masecki też był, pierw­sze­go dnia, ska­czę tu po chro­no­lo­gii wyda­rzeń, bo mogę, ksią­żecz­ka festi­wa­lo­wa też była uło­żo­na alfa­be­tycz­nie, nie data­mi i miej­sca­mi. Wykonany z Boleros Orchestra pro­gram, któ­ry w Poznaniu miał pre­mie­rę, uka­że się we wrze­śniu na pły­cie „Boleros y Masecki”. Koncertowo było ide­al­nie. Marcin Masecki to mądry muzyk, show­man i dyry­gent, w pro­wa­dze­niu zespo­łów przy­po­mi­na tro­chę Macia Morettiego, robi to z wdzię­kiem, zama­szy­ście, ale jest soli­stą z krwi i kości. Nie tyl­ko ja potrak­to­wa­łem kon­cert na festi­wa­lu jako naj­lep­szą oka­zję, by zoba­czyć tę oka­za­łą orkie­strę (Masecki, Jerzy Rogiewicz na per­ku­sji, basi­sta Max Mucha, na pierw­szym pla­nie sak­so­fo­ni­ści Miłosz Pieczonka i Kuba Więcek oraz jesz­cze Michał Daszkiewicz, Jan Harasimowicz, Bruno Wojnarski i Filip Zgorzelski w sek­cji dętej). Przy spo­rym skła­dzie poje­dyn­czych kon­cer­tów może nie być wie­le. Zanim poukła­da­łem ten wpis, w śro­dę wyszła zapowiedź:

Podobał mi się Baasch. Długo już nagry­wa wła­sną muzy­kę, bar­dzo roz­wi­nę­ła go pra­ca w teatrze i fil­mie, para­dok­sal­nie jego pio­sen­ki sta­ły się – tak to wyglą­da dla mnie – bar­dziej bez­po­śred­nie, też cie­kaw­sze niż na począt­ku dro­gi. Baasch stał się posta­cią sce­nicz­ną, zaprze­cze­niem intro­wer­ty­ka, a kon­cert pra­wie zamy­ka­ją­cy festi­wal w sobo­tę zro­bi­ły moim zda­niem nie tyl­ko pio­sen­ki, dra­ma­tur­gia, sce­no­gra­fia czy nagło­śnie­nie w klu­bie Tama, ale też świa­tła. Przypomniały mi się zachwy­ca­ją­ce wystę­py Kamp! czy Coals w tym samym miej­scu pod­czas poprzed­nich edycji.

Kikibuba. Fot. Jacek Świąder
Kikibuba. Fot. Jacek Świąder

Długo by moż­na, ale nie chcę prze­gi­nać. Przyjąłem w cza­sie Nexta spo­ro nowej ener­gii: widzia­łem wcze­sne kon­cer­ty, jak zespo­łu Kikibuba pod wodzą Marianny Linde i Kuby Buchnera, to pomy­sło­we i eklek­tycz­ne gra­nia z moc­nym żeń­skim woka­lem i biglem, bez roz­c­kli­wia­nia się, z cie­ka­wym per­ku­si­stą. Grali roz­bu­do­wa­ne pio­sen­ki, wcią­gnę­ła mnie zwłasz­cza ta, w któ­rej Linde śpie­wa­ła o śnie jak o misji kosmicz­nej. Widziałem też Runię, artyst­kę, któ­rą okre­ślił­bym naj­kró­cej sło­wem „ziół­ko”, z sze­ro­kim reper­tu­arem min, a przede wszyst­kim bar­dzo dobrze piszą­cą i śpie­wa­ją­cą („chodź, wróć, zostań, stój”). Dwuosobowy zespół (Nikita i Tomek Popowski) był dla niej dys­kret­nym wspar­ciem, dzia­ła­ło to na innych zasa­dach niż w przy­pad­ku dzie­lą­cej się prze­strze­nią, bie­gną­cej w wie­lu kie­run­kach czte­ro­oso­bo­wej Kikibuby. Obie rze­czy były mło­de i cie­ka­we, patrzy­łem jak nabie­ra­ją kształ­tu, mor­fu­ją. A Runio to nie był w ogó­le boha­ter z książ­ki Vargi, zapew­ne kryp­to­nim Dunia, Pawła Dunin-Wąsowicza, kole­gi Zuzy Wrońskiej z zespo­łu Meble? Piszcie komen­ta­rze, miło­śni­cy pol­skiej lite­ra­tu­ry pięk­nej z lat 90., dawaj­cie laj­ki. Wiemy tak niewiele.

Zuza Wrońska. Fot. Jacek ŚwiąderTeksty na festi­wa­lu dały się polu­bić, o dzi­wo były sły­szal­ne, zarów­no w przy­pad­ku wystę­pu­ją­cych na dwo­rze (zim­no!) Szklanych Oczu, prze­sło­nię­tych przez lide­ra roc­ko­wo-blu­eso­wych Black Radio, jak i gra­ją­cej kame­ral­nie z dwo­ma gita­rzy­sta­mi Zuzanny Malisz. To nie tak mało, nawet jeśli nie wszyst­ko zachwy­ca i prze­cią­ga, a cza­sem, jak to na show­ca­sie, wta­pia się sro­mot­nie z obsta­wio­ny­mi arty­sta­mi. A pomy­śleć, co jesz­cze się wyda­rzy­ło, kie­dy nie patrzyłem!

Niech pod­su­mo­wa­niem tego, co mogło się jesz­cze uro­dzić na tej edy­cji festi­wa­lu, będzie ta fra­za Mleczy: „Moje wnę­trze tak pię­trzy się we mnie i napraw­dę nie wiem, co wyj­dzie na powierzch­nię, moje wnę­trze tak wier­ci się we mnie i prze­bi­ja się przez ścia­ny, zasa­dy, sztyw­ne ramy”.

 

Podobne wpisy

Leave a Reply