Lubię pisać, ale wymyślanie lidów do tekstów, które wymyśliłem tak, żeby się fajnie zaczynały i w ten sposób miały szanse chwycić uwagę czytelniczek i czytelników, to udręka. Zapraszam do szaleńczo ciekawej relacji z Next Festu.

Trzema hasłami poczęstował mnie zimny Poznań przy okazji Next Festu. Hasła są różowe. Pierwszy – zapewne nieobcy poznaniakom napis z placu Wolności, z jakiegoś murku czy schodka. „Wystarczasz”. Dalej mniej popularny napis z ławki w parku nad Wartą, w miarę nowym. Ławeczka jest schowana w jakimś krzewie i najpierw słyszałem z niej zbliżający się dźwięk dziwnej maszynki, a potem w palącym słońcu i chłodnym wietrze z alejki wyłonił się facet, troszkę za szybki dla czarnego mopsika w szelkach, puszczonego wolno. I biszkoptowego mopsika też. Napis na metalowym brzegu ławki: „Посміхнись”, uśmiechnij się. I prosta buźka z internetu 1.0. Uważaj, gdy podnosisz wzrok, coś może Cię zaskoczyć. Wreszcie hasło z klawiszy pianisty zespołu Cinnamon Gum (Tomka, nie znalazłem nazwiska), na krótkim boku czerwonego instrumentu (Nord?) obróconym w stronę publiczności: „Jesteś super”. Też na różowo.
Tak, znowu poszedłem na występ Cinnamon Gum, jeszcze raz w wersji okrojonej czasowo pod formułę showcase’u. Zadziałało jak złoto, na publiczność, na mnie, na muzyków, z którymi oglądałem zespół Macieja Milewskiego. Ufam im. To dla mnie ważne, widzę w tym coś, co nie tylko lubię jako materiał, kompozycje, wykonanie, ale też biorę jako przekaz.
Dociążony ładunkiem dobrej energii, po dłuższej wyprawie dotarłem na zespół Mlecze, o którym wiedziałem, że opis mają fajny. Zobaczyłem lekko nonszalancką, młodą energię ludzi, którzy – nie jestem pewien i nic im nie wciskam – nawet nie muszą wiedzieć, jaki mają skarb. Wykonanie i teksty położyły mnie na łopatki. Gwałtownie i kilka razy. Opowieści są kwiatowe, łąkowe, zielone, ale to celność zdań, dobór słów, metaforyka dały mi domek, w którym od razu chciałem zamieszkać: „Mam za mało liter, żeby pisać (...) wyjdę z tego. Wyjdę z tego cało. Odkąd uwierzyłam w poezję” (cytaty niedokładne i fragmentaryczne). Śpiewa i gra na gitarze Karolina Prasał, muzycznie główną postacią jest gitarzysta Michał Terlecki, oryginał dobrze ogarniający efekty i brzmienia. Na perkusji Jan Nowakowski, na basie Ilja Pastuhov, a do składu dołączyła ostatnio pianistka Natasza, dla której to był pierwszy koncert. I jeszcze to: „Gdybym tylko miała lepszy czas, moglibyśmy jabłka kraść (...) gdybyś tylko miał lepszy czas, gdyby nie raziło w twarz...” (to z singla, który wyjdzie 16 maja; na razie są dwa inne plus sesja).
Czułem przyjemność i zachwyt, że tam jestem, że pisze się tak wprost, ale poetycko o uczuciach, rozczarowaniach, nadziejach. Co za wspólna energia, hasło „indie pop” tego nie wytrzymuje. Niezal z Pixies, Radiohead i The Smiths w tle, z miękkością a la Mac DeMarco? Tak. Dostałem w trakcie koncertu wiadomość, że wywaliło prąd w dużej części Poznania, ale nie zdziwiło mnie, że Mlecze prąd mają i grają dalej. Gdy po wszystkim wziąłem łyk powietrza, miałem ochotę czytać „Zieloną ewangelię”, pośmiertny tomik Bohdana Ihora Antonycza. Nawet jeśli nic już z niego nie pamiętam (posłuchajcie, jak to brzmi!).
Mlecze okazały się pokrewne wobec Zuzy Wrońskiej, która zagrała poza festiwalem, więc dłużej, spokojnie, i to było w Sarpie, gdzie w tym roku festiwal nie zawitał. Było tam brzmiące „niewielko” pianino, głos i nawet mały standup. Siedzący. Znam Zuzę wieki, ale dawno nie widziałem na scenie. Przypomniały mi różne historyjki z czasów, gdy jeszcze nie pisałem albo pisałem prawie nic, bo ona tak opowiada na scenie jak w życiu, nie zatrzymuje wyobraźni, nie wiadomo, co będzie. Też jej ufam jak bogu, jak Maseckiemu w czymkolwiek, wie, co robi, gdy opowiada o miłości, zakochaniu, o momentach. No, chyba piosenkami o momentach bym to nazwał. Nie przeoczcie, jak będzie. Zuzanna jest hojna. Śpiewa piosenki o relacjach, smutkach, labiryntach i otwarciach. Stąd lina do Mleczy.

Masecki też był, pierwszego dnia, skaczę tu po chronologii wydarzeń, bo mogę, książeczka festiwalowa też była ułożona alfabetycznie, nie datami i miejscami. Wykonany z Boleros Orchestra program, który w Poznaniu miał premierę, ukaże się we wrześniu na płycie „Boleros y Masecki”. Koncertowo było idealnie. Marcin Masecki to mądry muzyk, showman i dyrygent, w prowadzeniu zespołów przypomina trochę Macia Morettiego, robi to z wdziękiem, zamaszyście, ale jest solistą z krwi i kości. Nie tylko ja potraktowałem koncert na festiwalu jako najlepszą okazję, by zobaczyć tę okazałą orkiestrę (Masecki, Jerzy Rogiewicz na perkusji, basista Max Mucha, na pierwszym planie saksofoniści Miłosz Pieczonka i Kuba Więcek oraz jeszcze Michał Daszkiewicz, Jan Harasimowicz, Bruno Wojnarski i Filip Zgorzelski w sekcji dętej). Przy sporym składzie pojedynczych koncertów może nie być wiele. Zanim poukładałem ten wpis, w środę wyszła zapowiedź:
Podobał mi się Baasch. Długo już nagrywa własną muzykę, bardzo rozwinęła go praca w teatrze i filmie, paradoksalnie jego piosenki stały się – tak to wygląda dla mnie – bardziej bezpośrednie, też ciekawsze niż na początku drogi. Baasch stał się postacią sceniczną, zaprzeczeniem introwertyka, a koncert prawie zamykający festiwal w sobotę zrobiły moim zdaniem nie tylko piosenki, dramaturgia, scenografia czy nagłośnienie w klubie Tama, ale też światła. Przypomniały mi się zachwycające występy Kamp! czy Coals w tym samym miejscu podczas poprzednich edycji.

Długo by można, ale nie chcę przeginać. Przyjąłem w czasie Nexta sporo nowej energii: widziałem wczesne koncerty, jak zespołu Kikibuba pod wodzą Marianny Linde i Kuby Buchnera, to pomysłowe i eklektyczne grania z mocnym żeńskim wokalem i biglem, bez rozckliwiania się, z ciekawym perkusistą. Grali rozbudowane piosenki, wciągnęła mnie zwłaszcza ta, w której Linde śpiewała o śnie jak o misji kosmicznej. Widziałem też Runię, artystkę, którą określiłbym najkrócej słowem „ziółko”, z szerokim repertuarem min, a przede wszystkim bardzo dobrze piszącą i śpiewającą („chodź, wróć, zostań, stój”). Dwuosobowy zespół (Nikita i Tomek Popowski) był dla niej dyskretnym wsparciem, działało to na innych zasadach niż w przypadku dzielącej się przestrzenią, biegnącej w wielu kierunkach czteroosobowej Kikibuby. Obie rzeczy były młode i ciekawe, patrzyłem jak nabierają kształtu, morfują. A Runio to nie był w ogóle bohater z książki Vargi, zapewne kryptonim Dunia, Pawła Dunin-Wąsowicza, kolegi Zuzy Wrońskiej z zespołu Meble? Piszcie komentarze, miłośnicy polskiej literatury pięknej z lat 90., dawajcie lajki. Wiemy tak niewiele.
Teksty na festiwalu dały się polubić, o dziwo były słyszalne, zarówno w przypadku występujących na dworze (zimno!) Szklanych Oczu, przesłoniętych przez lidera rockowo-bluesowych Black Radio, jak i grającej kameralnie z dwoma gitarzystami Zuzanny Malisz. To nie tak mało, nawet jeśli nie wszystko zachwyca i przeciąga, a czasem, jak to na showcasie, wtapia się sromotnie z obstawionymi artystami. A pomyśleć, co jeszcze się wydarzyło, kiedy nie patrzyłem!
Niech podsumowaniem tego, co mogło się jeszcze urodzić na tej edycji festiwalu, będzie ta fraza Mleczy: „Moje wnętrze tak piętrzy się we mnie i naprawdę nie wiem, co wyjdzie na powierzchnię, moje wnętrze tak wierci się we mnie i przebija się przez ściany, zasady, sztywne ramy”.