Pierwszy raz opuściłem dzień na Offie. W niedzielę w Gliwicach, które okazały się leżeć szmat drogi od Katowic (autobusem M1), Nick Cave grał koncert przeniesiony z 2020 roku.
Cave w Gliwicach
To był jeden z koncertów życia, może ten najważniejszy. Zaczął się od otumaniających piosenek rockowych, przeszedł w ballady, skręcił w stronę ekumenicznych hymnów, jeszcze dalej w stronę chóralnego wycia „The Ship Song”, by zawrócić do solidnego rockowego łojenia z gitarowym pazurem. Dorobek został przypomniany, twórczość przejrzana, potrzebom starych i młodych stało się zadość. Jeden z najważniejszych współczesnych artystów okazał się też najlepszym.
Przez dziesięciolecia z grubsza pokrywające się z długością mojego życia Nick Cave utrzymał solidną formę, podejmował kolejne wyzwania i umiał im sprostać, ale przede wszystkim umiał zaskakiwać sam siebie. W porównaniu z innymi prominentami i prominentkami scen Cave jak mało kto ogrywa rockowy mit i status gwiazdy wyłącznie na własnych warunkach. Jego nie można sobie przywłaszczyć, wymknie się, zrobi, co zechce, a do tego wciąż twierdzi, że jest przede wszystkim pisarzem. Sądziłem np., że zatrzyma się na jednym filmie „o sobie”, ale postąpił inaczej i okazało się, że słusznie. Paradoksy: ma tyle dystansu do siebie, że nikt nie może skopiować Cave’a, a co dopiero wejść mu w paradę.
W niedzielę w Gliwicach Australijczyk sprawił, że – chciałem napisać – wybuchła mi głowa, ale zjawiło się w niej natychmiastowe sprostowanie – rozszarpał mi też serce. Odświeżająco jest zobaczyć człowieka, który (jak mawia mój kumpel) wie, do czego służy scena, do tego prezentuje superprofesjonalny poziom, jakby w trasę jeździł z nim skład sportowych lekarzy pilnujących doskonałej formy psychicznej i fizycznej, no i po trzecie – sprawia, że nie wiadomo, co za chwilę się wydarzy. Jego kontakt z publicznością i talent do budowania ad hoc running żartów, zwłaszcza z samego siebie, są na rockowych scenach rzadkim ptakiem. Krajowi artyści zatrzymują się np. często na nieśmiało-żartobliwej konferansjerce i zazwyczaj nie wymagamy od nich więcej, wystarczy, że nie fałszują i (jak trudno mieć obie te rzeczy!) nie robią trzyminutowych przerw na strojenie.
Ludzie spod sceny wyciągają do Cave’a ręce, wyciągają czasem w tych rękach długopisy i notatniki, ale przede wszystkim to on wyciąga ręce do ludzi, to on chwyta ich dłonie, to on podpiera się na ich dłoniach i ciałach. Oni mogą dostać to, czego potrzebują, on dostanie to na pewno. Wampir? Najtańsze (heh) odnawialne źródło energii? Wobec takiej relacji piosenki są sprawą wtórną. Pewnie, że przyjemnie posłuchać „From Her to Eternity”, „The Mercy Seat”, „Tupelo”, „Red Right Hand”, a z drugiej te nowe (wciąż tak je nazywam) są równie dobre, a często lepsze: „I Need You”, Vortex”, „Jubilee Street”, „Higgs Boson Blues”. Dwie godziny grania, potem pół godziny bisu. On je wszystkie musi lubić, tylko tak da się to zrozumieć. Piosenki są nim. Inaczej się nie da, to tak jakby nie lubić swojego serdecznego palca i próbować podawać rękę, tego jednego nie używając.
Trochę wiedziałem, co dostanę, ale to, co dostałem, okazało się czym innym. Niech bogom będą dzięki za Nicka Cave’a.
Iggy Pop w Katowicach
Z jednej strony Off po występie Cave’a przybladł, z drugiej – mogłem zobaczyć rzeczy we właściwych proporcjach.
Zanim pojechaliśmy do Katowic, długo się wahałem. Kupiłem bilet, gdy były już drogie, później żałowałem, później przeoczyłem proces akredytacji, ale mimo to udało się zostać dziennikarzem (nie ma mowy o bilecie na krzywy ryj, mój pobyt w strefie z darmową wodą gazowana był legalny i pracowałem tam). Mimo to w sobotę żałowałem, że kolejny dzień mnie ominie. Wbrew obawom okazało się, że ludzi jest dużo, znajomych całkiem sporo, a do tego nikt nie zabiera nakrętek od butelek ani nie obmacuje.
Należałem do starszej części widowni, ale sobota z koncertem Iggy’ego Popa trochę poprawiła mi nastrój w tym względzie. Najważniejszy był on. „Jestem już starym chłopcem i niedługo będę musiał umrzeć”, powiedział przed piosenką „Death Trip”. Ma 75 lat i biegał jak krejzol. Ja o północy na trawiastym polu marzłem, on raz dwa zrzucił marynarę i przez ponad godzinę biegał z gołą klatą (bodajże na pół numeru włożył ramoneskę – btw to musi być dziwne wrażenie, jak twoja kurtka w pewnym momencie dostaje imię jakiegoś młodego zespołu, a potem cały ten zespół wymiera, a ty, ich starszy kolega, wciąż zasuwasz na scenie w kurtce lub bez niej).
Iggy Pop na scenie. Fot. Michał Murawski / Off Festival
Mój druh Michał Maciejak opisał precyzyjnie ten występ. Mogę tylko dodać, że dużo myślałem o Iggym w trakcie koncertu Cave’a. To są może gwiazdy różnego rodzaju, ale łączy ich ten rockowy wajb, szybki przeskok z roboty do wygłupów i z powrotem. Obaj mają własne charakterystyczne miny i ruchy, ale też jeden i drugi na podobnej zasadzie pasą się dźwiękiem i ludźmi. To tak jak morze, które rośnie z jednej strony dzięki wiatrowi, z drugiej – dzięki niewidocznym na powierzchni prądom morskim.
Tak jak Cave Iggy zaorał wielu młodszych wykonawców, przekonanych, że wystarczy im pokazać dobre piosenki albo pomysły na piosenki, dobrze się bawić albo, co gorsza, być „fajnymi ludźmi”. Takie Dry Cleaning było bardzo wątłe, ale w tym przypadku pojemność formuły została określona już po drugim czy trzecim singlu. Altin Gun było świetne na jakieś półtora numeru, ale w tym czasie i tak zdążyli się pomylić czy przeszkodzić sobie nawzajem – to było urocze, ale nie za tak drogi bilet, podobnie jak ustawianie dźwięku w momencie, gdy ludzie od paru dłuższych minut czekali na koncert. Obyło się bez wyjaśnień. Albo Kathleen Hanna bredząca, że jest pierwszy raz w Polsce, i grająca ponoć – tak jak poprzednim razem w Katowicach – z jakimś fochem, blazą. Nie poszedłem, bo niestety, po tamtym razie wiedziałem, na co ją stać, a sentyment to jeszcze nie cierpliwość.
Polska i wschodnia nitka na Offie
Z polskich artystów obejrzałem półtora z trzech koncertów Chair. Kocham ich i cieszyłem się bardzo, że na obu tych występach ludzi tylko przybywało, to dobrze wróży, a jak ktoś jeszcze nie widział, nie słyszał, to bardzo polecam. Mają oczywiście niezalową skazę, która sprawia, że występ musi wyglądać jak coś na odwal się, trochę poza kontrolą, a trochę wisi nam jak to wypadnie, ale myślę, że to przejdzie. Mniemam, że są ludźmi inteligentnymi, uroczymi i świadomymi tego, do czego służy scena, przynajmniej wszystko na to wskazuje. Będzie jeszcze lepiej.
Obejrzałem Lordofon i kawałek Kacperczyków. Częścią podkładów mogliby się pozamieniać i nikt nie zwróciłby uwagi. Lordofon był dobry w gitarowych piosenkach, od kopii „Song 2” Blur po Pixies, ale fatalny, gdy chciał być bliżej Taco Hemingwaya (albo może: najbliżej jak się da) albo uderzać w hiphopowy ton typu „jestem fajniejszy od gównianych raperów” etc. Z Kacperczykami podobnie, ale gorzej. Mają dobre piosenki, mają fajny kontakt z publiką, ale nie powinni próbować robić rocka. Rapowe sadbojowanie w porządku, ale – popularne w ostatnich latach na świecie – rockowe pazurzenie w rapie to w przypadku naszego kraju wciąż jeszcze temat rzeka. Rzeka głęboka i, niestety, pełna wirów.
Mam tu na myśli przede wszystkim teksty. Naprawdę często wierzyłem Lordofonowi, piosenki przemawiały do mnie, ale czasem grubo przekraczały granicę rigczu. W przypadku Kacperczyków był to już konkretny krindż, żenada mroziła mnie raz po raz, w końcu uciekłem, ale tu było na odwrót – okołorapsowo OK, ale jestem ciekaw, skąd wzięło się ich wyobrażenie tekstu rockowej piosenki. Konferansjerka w obu przypadkach poprawna. Nejmczekowanie filmów i płyt w tekstach jest spoko – w przypadku zarówno Lordofonu, jak i Kacperczyka – ale należy znać w tej sprawie umiar. Całość najkrócej można podsumować tak: nie pokazuj na scenie rzeczy, których nie rozumiesz. Żartuję. Ciekaw jestem, w jaką stronę pójdą jedni i drudzy, co stanie im się bliskie, a wreszcie własne. Ich sposoby budowania piosenek będą ewoluowały, oby tylko wystarczyło cierpliwości. Im i słuchaczom.
Zostałem fanem ukraińskiego Postmana – poświęcę mu osobny tekst – a także przekonałem się, że warto było te siedem już lat temu zainwestować swoje uwielbienie w Oxford Drama. Wrocławski zespół zagrał wybitny koncert, nie licząc oczywiście konferansjerki i dynamiki a la „oto nasza nieśmiała propozycja” (i tak znacznie lepszej niż gadka Róży, bądź co bądź złożonej z doświadczonych muzyków). Gosia Dryjańska jest na najlepszej drodze, by zostać sceniczną pewniaczką, zyskać ten rockandrollowy sznyt, luz Cave’a czy Iggy’ego Popa. Uważam ją za polską odpowiedniczkę ukochanych moich artystek – głównie Courtney Barnett, później Sharon Van Etten. Oxford Drama to muzycy wyjątkowi w skali krajowej, chcę, żeby grali ogromne trasy po całej Polsce o każdej porze roku.
Pierwszego dnia oglądałem jeszcze Alyonę Alyonę, której występy od czasu zeszłorocznego koncertu w Warszawie nabrały nowego wymiaru. Ta dziewczyna jest nieustraszona, wchodzi na scenę i tak jak najwięksi bierze sobie publiczność. Może to tylko kwestia świeżości gatunku, ale spodobała mi się bardziej niż Molchat Doma. W sumie muzycznie oba te koncerty były proste i dość konserwatywne, ale z mojej perspektywy Alyona wygrała. Jasne, Jahor Szkutko z Molchat Doma ma charyzmę, ale muzyka, którą wykonują zespół, nie sprzyja jowialnej obecności w typie Alyony.
Bardzo w porządku zagrał Bałtyk – kolejny, któremu pomogłoby szersze otwieranie ust (oczy mogą pozostać zamknięte). Piątek kończyliśmy nie z Mura Masą, ale z Makayą McCravenem. Nie było lepiej brzmiącej perkusji w tym roku. Poza tym zapadł mi w pamięć obraz Arooj Aftab na klęczkach: sięga po wino i nalewa sobie skromną porcję do kieliszka. Szaleńczo efektowni Mdou Moctar z muzyką, która jakby sama się dzieje, jest, oni tylko ją kanalizują. Bardzo chciałem obu tych koncertów w całości, niestety, udało mi się zdążyć tylko na skrawki.
W tym sensie zmieniłem się ja, nie festiwal. Nie było mi aż tak szkoda opuszczać rzeczy, nawet dobre, nie pędziłem aż tak z koncertu na następny, ale starałem się być obecny tam, gdzie się zatrzymałem. Tylko raz był to bar Śmigło, podczas koncertu Diiv, generycznego shoegaze’u gdzieś tam ze Stanów. Dzięki opuszczeniu niedzieli nie ekscytowałem się na bieżąco wycofaniem się Shygirl 40 minut przed koncertem (ona mówi: z powodów bezpieczeństwa, i oskarża „organizację” o wspieranie przemocowców; festiwal mówi: spełniliśmy wszystkie wymagania artystki). Było troszkę po staremu poza tym, że przestałem być młody, i to jest dobre.