Menu Zamknij

Nick Cave + Off Festival 2022

Pierwszy raz opu­ści­łem dzień na Offie. W nie­dzie­lę w Gliwicach, któ­re oka­za­ły się leżeć szmat dro­gi od Katowic (auto­bu­sem M1), Nick Cave grał kon­cert prze­nie­sio­ny z 2020 roku.

Cave w Gliwicach

To był jeden z kon­cer­tów życia, może ten naj­waż­niej­szy. Zaczął się od otu­ma­nia­ją­cych pio­se­nek roc­ko­wych, prze­szedł w bal­la­dy, skrę­cił w stro­nę eku­me­nicz­nych hym­nów, jesz­cze dalej w stro­nę chó­ral­ne­go wycia „The Ship Song”, by zawró­cić do solid­ne­go roc­ko­we­go łoje­nia z gita­ro­wym pazu­rem. Dorobek został przy­po­mnia­ny, twór­czość przej­rza­na, potrze­bom sta­rych i mło­dych sta­ło się zadość. Jeden z naj­waż­niej­szych współ­cze­snych arty­stów oka­zał się też najlepszym.

Przez dzie­się­cio­le­cia z grub­sza pokry­wa­ją­ce się z dłu­go­ścią moje­go życia Nick Cave utrzy­mał solid­ną for­mę, podej­mo­wał kolej­ne wyzwa­nia i umiał im spro­stać, ale przede wszyst­kim umiał zaska­ki­wać sam sie­bie. W porów­na­niu z inny­mi pro­mi­nen­ta­mi i pro­mi­nent­ka­mi scen Cave jak mało kto ogry­wa roc­ko­wy mit i sta­tus gwiaz­dy wyłącz­nie na wła­snych warun­kach. Jego nie moż­na sobie przy­własz­czyć, wymknie się, zro­bi, co zechce, a do tego wciąż twier­dzi, że jest przede wszyst­kim pisa­rzem. Sądziłem np., że zatrzy­ma się na jed­nym fil­mie „o sobie”, ale postą­pił ina­czej i oka­za­ło się, że słusz­nie. Paradoksy: ma tyle dystan­su do sie­bie, że nikt nie może sko­pio­wać Cave’a, a co dopie­ro wejść mu w paradę.

W nie­dzie­lę w Gliwicach Australijczyk spra­wił, że – chcia­łem napi­sać – wybu­chła mi gło­wa, ale zja­wi­ło się w niej natych­mia­sto­we spro­sto­wa­nie – roz­szar­pał mi też ser­ce. Odświeżająco jest zoba­czyć czło­wie­ka, któ­ry (jak mawia mój kum­pel) wie, do cze­go słu­ży sce­na, do tego pre­zen­tu­je super­pro­fe­sjo­nal­ny poziom, jak­by w tra­sę jeź­dził z nim skład spor­to­wych leka­rzy pil­nu­ją­cych dosko­na­łej for­my psy­chicz­nej i fizycz­nej, no i po trze­cie – spra­wia, że nie wia­do­mo, co za chwi­lę się wyda­rzy. Jego kon­takt z publicz­no­ścią i talent do budo­wa­nia ad hoc run­ning żar­tów, zwłasz­cza z same­go sie­bie, są na roc­ko­wych sce­nach rzad­kim pta­kiem. Krajowi arty­ści zatrzy­mu­ją się np. czę­sto na nie­śmia­ło-żar­to­bli­wej kon­fe­ran­sjer­ce i zazwy­czaj nie wyma­ga­my od nich wię­cej, wystar­czy, że nie fał­szu­ją i (jak trud­no mieć obie te rze­czy!) nie robią trzy­mi­nu­to­wych przerw na strojenie.

Ludzie spod sce­ny wycią­ga­ją do Cave’a ręce, wycią­ga­ją cza­sem w tych rękach dłu­go­pi­sy i notat­ni­ki, ale przede wszyst­kim to on wycią­ga ręce do ludzi, to on chwy­ta ich dło­nie, to on pod­pie­ra się na ich dło­niach i cia­łach. Oni mogą dostać to, cze­go potrze­bu­ją, on dosta­nie to na pew­no. Wampir? Najtańsze (heh) odna­wial­ne źró­dło ener­gii? Wobec takiej rela­cji pio­sen­ki są spra­wą wtór­ną. Pewnie, że przy­jem­nie posłu­chać „From Her to Eternity”, „The Mercy Seat”, „Tupelo”, „Red Right Hand”, a z dru­giej te nowe (wciąż tak je nazy­wam) są rów­nie dobre, a czę­sto lep­sze: „I Need You”, Vortex”, „Jubilee Street”, „Higgs Boson Blues”. Dwie godzi­ny gra­nia, potem pół godzi­ny bisu. On je wszyst­kie musi lubić, tyl­ko tak da się to zro­zu­mieć. Piosenki są nim. Inaczej się nie da, to tak jak­by nie lubić swo­je­go ser­decz­ne­go pal­ca i pró­bo­wać poda­wać rękę, tego jed­ne­go nie używając.

Trochę wie­dzia­łem, co dosta­nę, ale to, co dosta­łem, oka­za­ło się czym innym. Niech bogom będą dzię­ki za Nicka Cave’a.

Iggy Pop w Katowicach

Z jed­nej stro­ny Off po wystę­pie Cave’a przy­bladł, z dru­giej – mogłem zoba­czyć rze­czy we wła­ści­wych proporcjach.

Zanim poje­cha­li­śmy do Katowic, dłu­go się waha­łem. Kupiłem bilet, gdy były już dro­gie, póź­niej żało­wa­łem, póź­niej prze­oczy­łem pro­ces akre­dy­ta­cji, ale mimo to uda­ło się zostać dzien­ni­ka­rzem (nie ma mowy o bile­cie na krzy­wy ryj, mój pobyt w stre­fie z dar­mo­wą wodą gazo­wa­na był legal­ny i pra­co­wa­łem tam). Mimo to w sobo­tę żało­wa­łem, że kolej­ny dzień mnie omi­nie. Wbrew oba­wom oka­za­ło się, że ludzi jest dużo, zna­jo­mych cał­kiem spo­ro, a do tego nikt nie zabie­ra nakrę­tek od bute­lek ani nie obmacuje.

Należałem do star­szej czę­ści widow­ni, ale sobo­ta z kon­cer­tem Iggy’ego Popa tro­chę popra­wi­ła mi nastrój w tym wzglę­dzie. Najważniejszy był on. „Jestem już sta­rym chłop­cem i nie­dłu­go będę musiał umrzeć”, powie­dział przed pio­sen­ką „Death Trip”. Ma 75 lat i bie­gał jak krej­zol. Ja o pół­no­cy na tra­wia­stym polu mar­z­łem, on raz dwa zrzu­cił mary­na­rę i przez ponad godzi­nę bie­gał z gołą kla­tą (bodaj­że na pół nume­ru wło­żył ramo­ne­skę – btw to musi być dziw­ne wra­że­nie, jak two­ja kurt­ka w pew­nym momen­cie dosta­je imię jakie­goś mło­de­go zespo­łu, a potem cały ten zespół wymie­ra, a ty, ich star­szy kole­ga, wciąż zasu­wasz na sce­nie w kurt­ce lub bez niej).

Iggy Pop na sce­nie. Fot. Michał Murawski / Off Festival

Mój druh Michał Maciejak opi­sał pre­cy­zyj­nie ten występ. Mogę tyl­ko dodać, że dużo myśla­łem o Iggym w trak­cie kon­cer­tu Cave’a. To są może gwiaz­dy róż­ne­go rodza­ju, ale łączy ich ten roc­ko­wy wajb, szyb­ki prze­skok z robo­ty do wygłu­pów i z powro­tem. Obaj mają wła­sne cha­rak­te­ry­stycz­ne miny i ruchy, ale też jeden i dru­gi na podob­nej zasa­dzie pasą się dźwię­kiem i ludź­mi. To tak jak morze, któ­re rośnie z jed­nej stro­ny dzię­ki wia­tro­wi, z dru­giej – dzię­ki nie­wi­docz­nym na powierzch­ni prą­dom morskim.

Tak jak Cave Iggy zaorał wie­lu młod­szych wyko­naw­ców, prze­ko­na­nych, że wystar­czy im poka­zać dobre pio­sen­ki albo pomy­sły na pio­sen­ki, dobrze się bawić albo, co gor­sza, być „faj­ny­mi ludź­mi”. Takie Dry Cleaning było bar­dzo wątłe, ale w tym przy­pad­ku pojem­ność for­mu­ły zosta­ła okre­ślo­na już po dru­gim czy trze­cim sin­glu. Altin Gun było świet­ne na jakieś pół­to­ra nume­ru, ale w tym cza­sie i tak zdą­ży­li się pomy­lić czy prze­szko­dzić sobie nawza­jem – to było uro­cze, ale nie za tak dro­gi bilet, podob­nie jak usta­wia­nie dźwię­ku w momen­cie, gdy ludzie od paru dłuż­szych minut cze­ka­li na kon­cert. Obyło się bez wyja­śnień. Albo Kathleen Hanna bre­dzą­ca, że jest pierw­szy raz w Polsce, i gra­ją­ca ponoć – tak jak poprzed­nim razem w Katowicach – z jakimś fochem, bla­zą. Nie posze­dłem, bo nie­ste­ty, po tam­tym razie wie­dzia­łem, na co ją stać, a sen­ty­ment to jesz­cze nie cierpliwość.

Polska i wschodnia nitka na Offie

Z pol­skich arty­stów obej­rza­łem pół­to­ra z trzech kon­cer­tów Chair. Kocham ich i cie­szy­łem się bar­dzo, że na obu tych wystę­pach ludzi tyl­ko przy­by­wa­ło, to dobrze wró­ży, a jak ktoś jesz­cze nie widział, nie sły­szał, to bar­dzo pole­cam. Mają oczy­wi­ście nie­za­lo­wą ska­zę, któ­ra spra­wia, że występ musi wyglą­dać jak coś na odwal się, tro­chę poza kon­tro­lą, a tro­chę wisi nam jak to wypad­nie, ale myślę, że to przej­dzie. Mniemam, że są ludź­mi inte­li­gent­ny­mi, uro­czy­mi i świa­do­my­mi tego, do cze­go słu­ży sce­na, przy­naj­mniej wszyst­ko na to wska­zu­je. Będzie jesz­cze lepiej.

Obejrzałem Lordofon i kawa­łek Kacperczyków. Częścią pod­kła­dów mogli­by się poza­mie­niać i nikt nie zwró­cił­by uwa­gi. Lordofon był dobry w gita­ro­wych pio­sen­kach, od kopii „Song 2” Blur po Pixies, ale fatal­ny, gdy chciał być bli­żej Taco Hemingwaya (albo może: naj­bli­żej jak się da) albo ude­rzać w hipho­po­wy ton typu „jestem faj­niej­szy od gów­nia­nych rape­rów” etc. Z Kacperczykami podob­nie, ale gorzej. Mają dobre pio­sen­ki, mają faj­ny kon­takt z publi­ką, ale nie powin­ni pró­bo­wać robić roc­ka. Rapowe sad­bo­jo­wa­nie w porząd­ku, ale – popu­lar­ne w ostat­nich latach na świe­cie – roc­ko­we pazu­rze­nie w rapie to w przy­pad­ku nasze­go kra­ju wciąż jesz­cze temat rze­ka. Rzeka głę­bo­ka i, nie­ste­ty, peł­na wirów.

Mam tu na myśli przede wszyst­kim tek­sty. Naprawdę czę­sto wie­rzy­łem Lordofonowi, pio­sen­ki prze­ma­wia­ły do mnie, ale cza­sem gru­bo prze­kra­cza­ły gra­ni­cę rig­czu. W przy­pad­ku Kacperczyków był to już kon­kret­ny krindż, żena­da mro­zi­ła mnie raz po raz, w koń­cu ucie­kłem, ale tu było na odwrót – oko­ło­rap­so­wo OK, ale jestem cie­kaw, skąd wzię­ło się ich wyobra­że­nie tek­stu roc­ko­wej pio­sen­ki. Konferansjerka w obu przy­pad­kach popraw­na. Nejmczekowanie fil­mów i płyt w tek­stach jest spo­ko – w przy­pad­ku zarów­no Lordofonu, jak i Kacperczyka – ale nale­ży znać w tej spra­wie umiar. Całość naj­kró­cej moż­na pod­su­mo­wać tak: nie poka­zuj na sce­nie rze­czy, któ­rych nie rozu­miesz. Żartuję. Ciekaw jestem, w jaką stro­nę pój­dą jed­ni i dru­dzy, co sta­nie im się bli­skie, a wresz­cie wła­sne. Ich spo­so­by budo­wa­nia pio­se­nek będą ewo­lu­owa­ły, oby tyl­ko wystar­czy­ło cier­pli­wo­ści. Im i słuchaczom.

Zostałem fanem ukra­iń­skie­go Postmana – poświę­cę mu osob­ny tekst – a tak­że prze­ko­na­łem się, że war­to było te sie­dem już lat temu zain­we­sto­wać swo­je uwiel­bie­nie w Oxford Drama. Wrocławski zespół zagrał wybit­ny kon­cert, nie licząc oczy­wi­ście kon­fe­ran­sjer­ki i dyna­mi­ki a la „oto nasza nie­śmia­ła pro­po­zy­cja” (i tak znacz­nie lep­szej niż gad­ka Róży, bądź co bądź zło­żo­nej z doświad­czo­nych muzy­ków). Gosia Dryjańska jest na naj­lep­szej dro­dze, by zostać sce­nicz­ną pew­niacz­ką, zyskać ten roc­kan­drol­lo­wy sznyt, luz Cave’a czy Iggy’ego Popa. Uważam ją za pol­ską odpo­wied­nicz­kę uko­cha­nych moich arty­stek – głów­nie Courtney Barnett, póź­niej Sharon Van Etten. Oxford Drama to muzy­cy wyjąt­ko­wi w ska­li kra­jo­wej, chcę, żeby gra­li ogrom­ne tra­sy po całej Polsce o każ­dej porze roku.

Pierwszego dnia oglą­da­łem jesz­cze Alyonę Alyonę, któ­rej wystę­py od cza­su zeszło­rocz­ne­go kon­cer­tu w Warszawie nabra­ły nowe­go wymia­ru. Ta dziew­czy­na jest nie­ustra­szo­na, wcho­dzi na sce­nę i tak jak naj­więk­si bie­rze sobie publicz­ność. Może to tyl­ko kwe­stia świe­żo­ści gatun­ku, ale spodo­ba­ła mi się bar­dziej niż Molchat Doma. W sumie muzycz­nie oba te kon­cer­ty były pro­ste i dość kon­ser­wa­tyw­ne, ale z mojej per­spek­ty­wy Alyona wygra­ła. Jasne, Jahor Szkutko z Molchat Doma ma cha­ry­zmę, ale muzy­ka, któ­rą wyko­nu­ją zespół, nie sprzy­ja jowial­nej obec­no­ści w typie Alyony.

Bardzo w porząd­ku zagrał Bałtyk – kolej­ny, któ­re­mu pomo­gło­by szer­sze otwie­ra­nie ust (oczy mogą pozo­stać zamknię­te). Piątek koń­czy­li­śmy nie z Mura Masą, ale z Makayą McCravenem. Nie było lepiej brzmią­cej per­ku­sji w tym roku. Poza tym zapadł mi w pamięć obraz Arooj Aftab na klęcz­kach: się­ga po wino i nale­wa sobie skrom­ną por­cję do kie­lisz­ka. Szaleńczo efek­tow­ni Mdou Moctar z muzy­ką, któ­ra jak­by sama się dzie­je, jest, oni tyl­ko ją kana­li­zu­ją. Bardzo chcia­łem obu tych kon­cer­tów w cało­ści, nie­ste­ty, uda­ło mi się zdą­żyć tyl­ko na skrawki.

W tym sen­sie zmie­ni­łem się ja, nie festi­wal. Nie było mi aż tak szko­da opusz­czać rze­czy, nawet dobre, nie pędzi­łem aż tak z kon­cer­tu na następ­ny, ale sta­ra­łem się być obec­ny tam, gdzie się zatrzy­ma­łem. Tylko raz był to bar Śmigło, pod­czas kon­cer­tu Diiv, gene­rycz­ne­go sho­ega­ze­’u gdzieś tam ze Stanów. Dzięki opusz­cze­niu nie­dzie­li nie eks­cy­to­wa­łem się na bie­żą­co wyco­fa­niem się Shygirl 40 minut przed kon­cer­tem (ona mówi: z powo­dów bez­pie­czeń­stwa, i oskar­ża „orga­ni­za­cję” o wspie­ra­nie prze­mo­cow­ców; festi­wal mówi: speł­ni­li­śmy wszyst­kie wyma­ga­nia artyst­ki). Było trosz­kę po sta­re­mu poza tym, że prze­sta­łem być mło­dy, i to jest dobre.

Podobne wpisy

Leave a Reply