Jeszcze przed przesłuchaniem zdążyłem przeczytać parę recenzji debiutu warszawskiej Niechęci. Nie natchnęły mnie entuzjazmem, bo w każdej natknąłem się na słowo „jazz”. To słowo ma mnóstwo odcieni i właściwie w niczym nie pomaga. A Niechęć jeśli gra jazz, to o tyle, o ile grało go Morphine albo o ile pisał go Cortazar w opowiadaniach.
To zagrana z dużą swobodą, mocno zrytmizowana muzyka. Proponuję następujące migawki: rock, kołysanka, bujda na resorach, fruwająca bardzo wysoko huśtawka, z której już prawie wypadasz, ale chcesz więcej. A muzyka... bardzo estetyczna i nastrojowa, bez efekciarstwa, ale w ciężkich butach, którymi potrafi nastąpić na gardło. Młodość, żywioł.
Niechęć nie jest nachalna, jest bardzo czujna. Można by posadzić ich przed ekranem kinowym albo sceną teatralną, jak Pustki, bo mają dużą rozpiętość skrzydeł: zgrabne, melodyjne fragmenty mieszają z bardziej zagmatwanymi, dynamicznymi. Jedne i drugie są interesujące. Nie ma nudy. Najwięcej słychać saksofonistę Maćka Zwierzchowskiego, ale kawał dobrej roboty zrobił też producent Sebastian Witkowski. Zapanował nad dużym, pięcioosobowym składem, a tu i ówdzie wsparł go elektroniką (razem z harfistką Kasią Kolbowską, jako Lady Aarp), dając oddech w środku i na koniec płyty. Nad wyraz przyzwoity album.
Tekst ukazał się 12/4/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji