Nigeryjsko-niemiecka artystka Nneka nagrała „koncept album opisujący afrykańskie narody żyjące w rozproszeniu i trudności, które napotykają. Znajdziemy tu historie o zakochaniu i odpowiedzialności za potomstwo, ale także znaczeniu kultury, edukacji i tożsamości” (z informacji prasowej). „My Fairy Tales” to jej piąta płyta.
Rzecz zaczyna się obiecująco. Pierwszy utwór „Believe System” ma wyrazisty rytm – hipnotyczny w stylu Feli Kutiego, ojca chrzestnego afrobeatu. Budują go syntetyczna perkusja, cichutkie brzęknięcia na gitarze i potężny, zaokrąglony bas. To miła niespodzianka, że wokalistka nie pcha się na pierwszy plan. Dalej jest „Babylon”, równie porywający do tańca, z większym udziałem gitary i ciekawymi zagrywkami organów.
Sprawa komplikuje się na wysokości trzeciego na liście piosenek „My Love, My Love”. Chwytliwy, śpiewny refren znajduje kontrę w reggae’owej zwrotce. Brzmi to bardzo dobrze, ale zapowiada dalszą część płyty, na której bezpłciowe reggae (niezbyt przecież afrykańskie) zaczyna przeważać. Najgorszy jest pokryty brzmieniami syntezatorów, sztucznej sekcji dętej i samplami nieokreślonych zawodzeń „Surprise”. Nneka niepotrzebnie chowa się tu w magmie instrumentów. Tylko dubowe „In Me” na finał jest w tym kontekście odpowiednio ciężkie.
Wszystkiego Nneka nagrała tu dziewięć utworów, z czego większość jest utrzymana w stylu „muzyki świata dla białasów”. Sądzę, że w tym niezbyt atrakcyjnym obrocie spraw udział mogą mieć utytułowani producenci, którzy poszczególne utwory nagrywali we Francji, w Danii i Norwegii. Przez to całkiem niezły pomysł Nneki wyrodził się w europejską, grzeczną wersję muzyki etnicznej, a fantastyczne afrykańskie rytmy przepadły w przesadzonej produkcji. Artystka czuje się jak ryba w wodzie w soulu, hip-hopie czy ska – szkoda, że producenci, hołdując zasadzie przystępności, potraktowali jej pomysły tak zachowawczo.
Ten album zawiedzie poszukiwaczy korzennych brzmień, za to może sprawić przyjemność tym, którzy lubią elektroniczne międzygatunkowe mieszanki.
Tekst ukazał się 14/3/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji