Zobacz, co pisze „Tygodnik Powszechny”, powiedziałem do redaktora S., Bieńczyk to jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy. „Daj spokój”. W dodatku o piłce pisze. „Teraz to każdy się zna. Nie czytaj mi ani słowa”. Nie mogę sobie odmówić, cytuję jakieś wyjątkowo głupie kilka zdań. „Nie, wiesz, dzięki, wiem, co tam będzie”.
Coś jest w tym. Jeszcze Pilch w poprzedniej „Polityce” był momentami do rzeczy. Później jednak Kuczok nie skorzystał z okazji, żeby siedzieć cicho po meczu z Rosją. W środę otwieram nową „Politykę” i co widzę? Oprócz miłego Pilcha (znów to samo zdjęcie w szaliku słusznego klubu) znowu Kuczok. Nawet nie podszedłem do tego. Wystarczyły mi popisy Bieńczyka. Teraz to każdy się zna. Może gdyby pisała Masłowska, Bargielska, rzuciłbym okiem. Na niektórych autorów jednak szkoda papieru.
Krajanie potrzebują naprawdę silnego ciosu w szczękę, żeby zobaczyć, jak fajne i wspólne może być życie. Dzisiaj jakaś pani ruszająca dostawczakiem z podwórka na mecz – barwy na twarzy, dzieciak na siedzeniu pasażera, barwy na twarzy – uśmiechnęła się do mnie, czy raczej oddała mi uśmiech. No, rozśmieszyła mnie po prostu. Naród żyje tymi mistrzostwami, jak umie, na miarę swoich możliwości i wyobrażeń o życiu czymkolwiek. Paskudne flagi na samochodach, szmatki w barwach narodowych na lusterkach i zagłówkach. Stroje, nakrycia głowy, obuwie. Gazety, telewizja. Gdzie się podziali politycy? Nie o to chodzi. To jest kiepskie marzenie, niedoskonałe i nierealne, ale lubię to nieagresywne, pozytywne uczucie, które każe ludziom być razem, wyjść, rozejrzeć się i zobaczyć, że nie są sami. Coś takiego kojarzy mi się z podróżami Jana Pawła II do Polski. Z coraz mniej spontaniczną WOŚP. No i z tym Euro całym.
Wczoraj wieczorem – noc Pragi. Wcześniej byłem w podwarszawskim miasteczku. Wybraliśmy się na urodziny artystki, która kiedyś w środku nocy porwała mnie na Bródno. Była piękna i inna, każdy by się dał. Pojechałem, żeby zobaczyć ją drugi raz, ją i jej bandę. No i wracając z miasteczka, w środku nocy dałem się porwać jakimś żulikom. Na szczęście do Warszawy. Do miasteczka jechaliśmy z Wileńskiego, po drodze spotkaliśmy znajomych idących na koncerty w Koneserze. Mnóstwo ludzi na ulicach. W miasteczku spotkaliśmy przewodnika, który przedstawił nam historię rozwoju handlu alkoholem tamże, a na samej imprezie (przewodnik nie dołączył) wesoło było do tego stopnia, że spóźniliśmy się na ostatni powrotny pociąg, poszliśmy więc na szosę łapać stopa do Warszawy. Północ. Po dłuższym czasie zabrały nas jakieś wesołe chłopaki, przedstawiliśmy się jako Kasia i Łukasz, poili nas wódką i popisywali się, trochę zwątpiłem, gdy kierowca powiedział: „pojedziemy przez działki”, ale nas nie zabili. Pokazali bar Nokaut za torami. Szkołę Huberta. Odstawili przy Wileniaku i zawrócili z hasłem: „i pamiętaj, morda, Niemca zawsze wal w kask”. Hasło długo nie chciało dać się wypowiedzieć. (Otwarte drzwi samochodu, w środku Hubert czy Piotrek z gębą rozdziawioną jak te drzwi; gwiazdy przestały mrugać na te dwadzieścia sekund, gdy szukał słów; chciał być mistrzem, ale nie chciał nas obrazić, każdy z nas zna to uczucie).
Było może pół do pierwszej, w pierwszym barze z brzegu spotkałem jak zawsze efektowną P., była z jakimiś ludźmi, pochwaliłem się, że żyję, i poszliśmy dalej. Weszliśmy z browarem do galerii pełnej aktów. Nie wyrzucili. Na Ząbkowskiej tłumy. Boczne uliczki. Alkohol, przecież to Praga, taksówki sznurem, a może jednak nie Praga? Chciałem pokazać „Kasi” miejsce, gdzie była Dziupla z piosenki Starych Singers, bo prażanin z poprzedniego podwórka mówił, że już jej nie ma. Podeszliśmy do tych schodów, a tam na dole laska, pytamy: „tu była Dziupla?”, a ona mówi: „ja tu sikam”. Tak się kończy niezależna młodzieżowa popkultura. Z uśmiechem, bez żalu.
Zamierzałem dowieść Kuczokowi, że da się mówić/pisać o piłce bez grafo, ale nie jestem do tego potrzebny. Lepiej porozmawiać o sposobach wyciągania ludzi z domów, organizowania im współpracy, okazji do zderzeń, do krążenia w letnią noc po mieście, do stania na trotuarze z otwartą butelką, rozprawiania o sztuce, medycynie, sporcie. Może za parę godzin, po meczu Czechy – Polska, te mistrzostwa jeszcze się nie skończą, a my wyruszymy z mojego studia oglądalniczego na miasto odetchnąć nim, mimo wszystkich wad to miasto należy do nas. Trochę jesteśmy za nie odpowiedzialni, a trochę możemy czuć się jak w domu, w tym domu. Gdyby Polska została w mistrzostwach jeszcze przez parę dni, wciąż można byłoby powiedzieć w kombiaku: „no to co chłopaki, jutro mecz...”. Miałem spór z „Kasią”. Moim zdaniem miasto (sztuka, medycyna, sport) należy też do nich.
Urwałem się w piątek z pracy i odebrałem za dużo wejściówek do Konesera. Wróciłem pod Wileński, szacun, który na dzielni wzbudziły moje ostatnie nocne przygody z mostami, przekonały mnie, żeby poszukać tej książki Pielewina o pustocie. Nie znalazłem. Usiadłem na murku z Tokarczuk o podróżowaniu (ale to pożyczona, z torby), zadzwonili, że jednak będą, a więc czwórka, nie dwójka nas. W Koneserze zamiast na koncert PiK trafiliśmy do antykwariatu, świeciłem sobie telefonem w drugim rzędzie i wyciągnąłem „Szarańczę” Marqueza. Zapomniałem zapytać o „Pustotę”. Kim Nowak nie podobało się zagranicznej części ekipy, woli Muzykę Końca Lata i Maka i strasznie lubi – no niestety, Zmywak – szejk banana. Przez chwilę rozważaliśmy plan „10 minut w każdej miejscówce z rozpiski”, ale zahaczyliśmy tylko o coś lustrzanego, gdzie kolejny obywatel świata, Australijczyk-Polak, mówił o zakładaniu biznesu, zakładaniu zespołu i że cieszy się, że trzeciego gościa mają z Danii, bo polscy muzycy są mało elastyczni. Sukcesów! Najważniejsze ustalenie: jeśli nie wiesz, jaka jest stolica Australii, powiedz niewyraźnie cucumber, cammembert, cranberry, a najlepiej wszystkie trzy na raz. Ostatecznie wylądowaliśmy w miejscu o sekundę od przebudzenia, dziwiła mnie piosenka klubowa „we are your friends”, przecież Pryt, nieumyślnie, nauczył mnie tylko o „we are not your friends, you are gonna be alone again”. Świtało, kiedy wychodziliśmy, na trzy świata strony i byłem zmęczony, zimno, przepocenie do suchej nitki. Nie umiałem obsłużyć 24h na stacji benzynowej, dziwiłem się, że nie otwierają się drzwi. Wskazali na okienko. Wczoraj miałem przez to wszystko kaca, co raczej nie powinno się zdarzać po soku pomarańczowym. Może nie mieszać z jabłkowym? Przeszedł na rowerze, towarzystwo z Łodzi ogarnęło stolik przy Browarnej, z Mokotowa jechaliśmy tam prze Gocław. Pod koniec meczu dotarli ulubieni ludzie z Białostockiej, może pojedziemy razem na Offa. Odprowadziłem ich do Nowego Światu, nie pchałem się tam dalej z rowerem, no bo miasto należy do wszystkich.