Kilka koncertów z pierwszego dnia Next Fest w Poznaniu: Krzewy, Kathia i Asia Nawojska.
Poznań jest w tym roku udręką, rozkopane torowiska, ulice, chodniki, chodzi się jak w więziennym spacerniaku, między metalowymi płotami, drogi prowadzą donikąd, czas już na latające tempo. Z równania uwzględniającego obszar robót i liczbę robotników na hektar wynika, że remonty mogą się zakończyć nawet przed końcem lat 30. XXI wieku. Kiedyś było lepiej. Parę edycji Spring Break (ten sam termin, to samo miasto, w dużej mierze te same kluby) było w mieście też rozkopanym, ale mniej. Poznańska robota. Teraz, po przerwie spowodowanej pandemią i pewnymi tarciami w związku z łódzkim festiwalem Artura Rojka, Poznań wrócił pod szyldem Next Fest (choć większymi literami jest promowane hasło: „Make Spring Great Again”).
Odebrałem opaskę przy tym samym biurku co zawsze (wydano ją z cieniem wątpliwości „tu jest napisane: Ktoś ruszał moje płyty”), jako drugi, zdążył wskoczyć przede mnie Edgar z radia. Później spędziłem pasjonującą podróż w błocie, ciągnąć za sobą lub niosąc walizkę prze wspomniane korytarze z drutu i metalu. Zrobiło się ciepło. Oprócz kilometrów płotów i kilkunastu robotników Poznań jest tej wiosny również stolicą żółtych beczek, leżących wzdłuż torowisk, wspaniały widok. Zwłaszcza w słońcu. Nie zasługuję na tyle dobra.
Na pierwszy koncert też przyszedłem jako jeden z pierwszych. Były to Krzewy, duet jak sądzę z Warszawy (piosenka inspirowana spacerem po Lasku Bielańskim pełna niedzisiejszych, pięknie brzmiących słów: „czy to zmierzcha, czy dnieje”). To był pierwszy ich koncert, więc zaszczyt po mojej stronie. Przyciągnęło mnie nazwisko Pawła Sulewskiego – tego, który wydaje wspaniałą muzykę solo w Opus Elefantum. Jak koncert się zaczął, a on zagrał na gitarze akustycznej, a nie na syntach, dopisałem nad jego nazwiskiem „nie ten” i smutną mordkę. Błędnie, to jeden, wszechstronnie utalentowany, człowiek. W Krzewach jest więc wokalistka Ola Zaborowska i gitarzysta akustyczny Paweł Sulewski plus nieskoordynowane jeszcze pod względem głośności chórki i podkłady odpalane z kompa (fortepian, harmonijka ustna, hammond, bit – na szczęście nie wszystko naraz).
To było dobre rozpoczęcie festiwalu. Poczułem się jak jakiś korespondent, zacząłem notować. Zaborowska ma talent, w sytuacji scenicznej po pozbyciu się pierwszego stresu też świetnie sobie radzi. Dobrze pisze, daje nadzieję na coś świetnego w przyszłości. Na razie mamy tu do czynienia z sytuacją następującą: szeroki zasób słów, talent do metafory, jakiś liryczny pomysł – i często zderzenie z częstochowskim rymem, naruszeniem rytmu w niedobrym sensie. Jasna i ciemna strona, bo zobaczcie refren piosenki „Pokrzywy”, jego dwa pierwsze słowa: „Pokrzywy ostrzegały będzie boleć / Wisła wciąż szeptała: płyńcie dalej / pociąg nagle zawył byleby szybciej / kamienie do bezruchu namawiały”. Pomysł jest świetny, pierwsze zdanie też, ale później ten czar się rozmywa. Przy tym wszystkim – mało kto w mainstreamie pisze tak jak Zaborowska. Klimat jest bajkowy – do bohaterów przemawia coś, co w codziennej rzeczywistości milczy. Komunikaty są sprzeczne, można się zgubić. Może właśnie są o tym, jak bohaterowie (lub jedno z nich) chcą się zgubić? Mamy tu mówiące przyrodę ożywioną i nieożywioną, żywioł rzeki, wreszcie pociąg, symbol postępu, zakłócenie tych niezmiennych i stanowiących całość elementów przyrody, ale nie tylko ich – bo przecież ból, pośpiech, ruch i bezruch to nieodłączna część natury, nie tylko ludzkiej.
Zapisałem sobie również „Zanim to nazwę”, piosenkę z rodowodem, jak się okazuje, w dzieciństwie artystki, gdy bawiła się z siostrą w wehikuł czasu. Niby krindż, ale serduszko na dłoni. Nie tylko zapowiedź tego utworu zrobiła na mnie wrażenie. Na marginesie: w pociągu do Poznania siedziałem obok miłego dżentelmena, który jadł kabanosy i drożdżowe ciasto, a zerkając mu w pewnym momencie przez ramię, zobaczyłem, że słucha z youtube’a nieśmiertelnego utworu Dżemu. Nie spodziewałem się, że to zapowiedź dobrych emocji, jakie obudzą we mnie Krzewy.
Nowość Krzewów z tego tygodnia, z pomysłowo nisko zaśpiewaną częścią „chcę z Tobą długo tak/ jak mamy teraz”:
Jedna uwaga: przy tym wzroście wokalistki warto pomyśleć o umieszczaniu laptopa gdzieś z boku, nie na środku. Chcąc nie chcąc, stał się głównym elementem koncertowej scenografii.
Już widzę jak się rozpisuje, prawie jak w notatkach, więc polecę szybciej, gdyż chciałbym się wybrać nad Wartę jeszcze przed koncertami. Z Krzewów pokonałem szmat drogi, żeby stawić się w terminie na koncert Artificialice, która przyjechała do Poznania z dużym składem – oprócz Alicji Sobstyl: Krzysztof Hadrych, Maciej Świniarski, Tomasz Rafalski, Tymek Bryndal, Wojtek Warmijak – żeby dać ognisty występ w Dublinerze. Niestety, szybko stamtąd uciekłem, bo w czasach Spring Break było to miejsce, które zabija koncerty, i nic się w tamtej materii niestety nie zmieniło. Jest za ciasno, za duszno, artyści znajdują się poniżej widowni, a cokolwiek widać i słychać dopiero ze trzy metry od sceny. Nie lubię się tłoczyć, ale z zaskoczeniem i satysfakcją zdążyłem zaobserwować, że po pierwsze, łoją, po drugie, improwizują. Chciałbym móc ocenić i docenić zgranie tego składu, zobaczyć więcej, zrozumieć jakiekolwiek słowa, które śpiewała Sobstyl, ale nie mogłem. Zlało się to w magmę. Postanowiłem zobaczyć kolejny, mniejszy skład.
Podróż z powrotem w poprzek Poznania, opłotkami, żeby w dającej dobre brzmienie sali kinowej nad Estradą Poznańską zobaczyć zachwalaną Kathię. Ona jest na poznańskiej składance Kayaxu i ma wydać w tym roku regularny album. Trudno miałem na tym koncercie! Ciągłe chichranie artystki, powtarzanie, że ma zadyszkę i wstawki typu „oh my god”, „let’s go” w konferansjerkę bawiły mnie tylko do pewnego momentu. No ale dobra, taka warstwa krindżu dla wytrawnego odbiorcy polskiego niezalu nie jest żadną nowością. Na szczęście ta mieszanka stresu i szczęścia nie zaszkodziły piosenkom, a „przeginanie się” w końcu zaczęło na mnie działać. Katarzyny Półrolniczak chce być na scenie i umie na niej być. Chciałbym, żeby była trochę inaczej, bardziej dla publiczności. Uwielbiam jej ciągłe przedstawianie dwuosobowego zespołu – na gitarze brat Wojtek, na bębnach Artur – i zaproszenie na scenę ojca Sławka. Takie rodzinne granie, które nie jest zwróceniem się do wewnątrz ani akustycznym smęceniem, tylko czystą radością, może jeszcze wiele dobrego przynieść Kathii. Ona często mruczy, a wolę, gdy krzyczy. Gdy gra na klawiszach, nie na gitarze (która wydaje się raczej rekwizytem). To jest właśnie to, o to chodzi w scenie – Kathia potrafi „być” do zewnątrz, dobrze otworzyć dialog piosenką, czuć salę i trochę z nią pograć. Będzie lepiej.
To na jej koncercie wpadłem na pomysł opisania tego dnia tekstami artystów, których widziałem. Tak dobrze potrafi wyakcentować słowa: „Znowu chcę mieć dym/ w płucach”. Wie, że miejsce „już tęsknię prawie wcale” jest na końcu, bo to po prostu najlepsze zdanie w piosence. Wydaje mi się, że słyszałem w niej na koncercie jakiś saksofon z banku dźwięków, co byłoby niezłym figlem:
I jeszcze zdanko a propos pokrzyw, z najnowszej piosenki Kathii: „Nikt nie mówił, że to może boleć (...) moja wola nie zanika”. Taki koncert (albo taka pseudorecenzja hehe) może zaboleć, ale też może poprowadzić w jakieś nowe miejsce – i ją, i nas, mnie. Dobry znak na przyszłość: „Trochę tu jeszcze sobie, trochę tu pokrzyczę/ bo zniknę”.
Prosto z Kathii poszedłem na Asię Nawojską, z powrotem do Dragona. Co za petarda! Dziewczyna z elektrycznym pianinem, trochę jak Gaba Kulka, skrzypaczką i wiolonczelistką. Trochę klasycznie, trochę a Śpiewa bardzo wyraźnie, jakby wydobywała nie po słowie, ale po literze, to też jakoś mi Gabę przypomina. To nie ma tylko uroku, to ma głęboki sens, taki jej wyróżnik, znak. Pozwoliło mi też zapisać kilka fraz, bo Nawojska jest nie tylko pianistką, kompozytorką, wokalistką, ale też świetną poetką. Na marginesie: na koniec krakowianka wykonała „Chmury” Szymborskiej z własną muzyką, zaskakująco twardą, dość awangardową powiedziałbym, i Grzegorz Tyszkiewicz by mnie nie ukatrupił, jestem pewien, że pasowałaby mu taka noise’owa wiolonczela. To nie było oczywiste przed koncertem, ale trio Nawojskiej jest już spasowane, zgrane, daje sobie margines wolności w graniu – na bieżąco dopasowuje ekspresję do nastroju chwili. Bardzo zespołowe. Duet z Jackiem Sienkiewiczem – jak w masło.
Teksty Nawojskiej są tak dobre, że obawiam się pomyłek, pokażę tu parę fraz, których jestem w miarę pewien: „Nie to, że będę stać/ ale może mnie złapiesz na przystanku”. Heh, jak to było? „Te kilka piosenek, których jestem pewien”, to była Ortega Cartel. „Wspaniałe” napisałem też przy takim wersie: „Coś z pozoru kruche, ale może biec”. Rozumiecie? Takie własne coś zapisała. Bardzo prywatne, a zrobione jak wiersz, zaśpiewane tak, że to już nie jest jej, to jest odbiorców. Tyle tu miejsca: „Wtulam się w siebie, pachnie ramieniem/ otwieram oczy, by chmur nie przeoczyć”. Kto by do tego wtulania się w siebie dołożył ramię? Ona dołożyła, i jeszcze zapach. I zrymowała „oczy” do „przeoczyć”! Wszystko w takim dwuwierszu, który w piosence raz jest cichutki, raz wykrzyczany (tego krzyku można się bać).
Żeby na koniec wrócić do rzeki szepczącej w piosence Krzewów, spójrzcie na te strzępki: „uciekaj serce i uciekaj dłoń”, „ktokolwiek szuka domu, długo nie zostanie/ i w rzece czeka go niemiłe pożegnanie”.
Jeszcze dodam ulubiony refren, z zapowiadanego singla: „o co chodzi z nią, której szukasz od rana/ o co chodzi z nią, czemu w niej chcesz mieć kompana/ o co chodzi z nią, czemu ona, nie ja/ i po co chodzisz z nią”. O pytaniu „dlaczego nie ja” napisano jakieś trzy czwarte literatury światowej, ale Nawojska robi to (znów) bardzo po swojemu i tak... ekumenicznie, do rozdania dla wszystkich. Dała tu najbardziej oczywistą, jakby dziecięcą skargę (czy nie mogłoby tego mówić dziecko do ojca?), niedowierzanie, złość, żal, wreszcie rozpacz stojącą już na granicy pogodzenia się z sytuacją. To jest może najbardziej popowa, delikatna piosenka w zestawie, pasuje na singla, ale cała jest taka „nawojska”, nie do pomylenia. Zawiera wreszcie logiczny argument na temat „tamtej”: „denerwuje cię i mówi to, co nie chcesz”. Za takimi się właśnie chadza, nie do końca wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi.
A na koniec byłem na Mrozie, zobaczyć na żywo jeden z moich ulubionych materiałów ostatnich miesięcy – „Złote bloki”. Ten typ jest prawdziwym entertainerem o mocnym, fajnym głosie i w swoich rzeczach mocno trzyma się muzyki, jaką uwielbiam, soulu sprzed 60 lat z Detroit i Chicago. On nie tylko chce być na scenie, prezentować się, uwodzić, cała jego mowa ciała mówi o tym, że w tym wszystkim chodzi również o zabawę: wspólny taniec, wspólny śpiew, ekscytacja, popisy i wygłupy. To właśnie koniecznie musi towarzyszyć muzyce. Mrozu ma kapitalny ośmioosobowy skład (nie da się uniknąć skojarzeń z ekipą Pablopavo i Ludziki, która jednak woli wolniejsze tempa), na którym udało się wymusić bis złożony z trzech utworów. Wszedłem na ten koncert późno, była kolejka, ale cieszę się, że zdążyłem. To jeden z tych, którego chce się oglądać znowu i znowu. Napisał też piosenkę, które mogłyby być mottem wielu artystów: „Daję słowo/ wszystko było po coś”.
Wiem, że 12 milionów osób już to widziało, ale piękny jest taniec w tej piosence.