To 12. edycja OFF Festivalu. Byłem na wszystkich. Na początku wykonawców zagranicznych można było policzyć na palcach jednej ręki, na głównej scenie grali T.Love, Strachy na Lachy i Hey, a cała impreza odbywała się na terenie kąpieliska w Mysłowicach.
Po zamykającym jedną z edycji koncercie Wire w mysłowickim ośrodku kultury wracałem do domu zapchanym nocnym pociągiem Zakopane – Gdynia, który rodacy od dziesięcioleci nazywają pieszczotliwie rzeźni. Pewnego razu goniłem powrotny pociąg tramwajem z Mysłowic do Sosnowca.
Po czterech edycjach OFF przeniósł się do Katowic, rósł dalej i ma dziś program, którego w świecie nam zazdroszczą, zdobywa nawet nagrody dla średniej wielkości festiwali. Co roku spotykam pod scenami fanów z Włoch, Holandii czy Szwecji. W „Co Jest Grane 24” kanadyjska specjalistka od elektroniki Jessy Lanza powiada: „Gdyby OFF odbywał się w Ameryce, uznany by został za jeden z najciekawszych i najlepszych festiwali w tej części świata”.
Śląska stolica w ostatnich latach też się zmieniła. Nie chodzi tylko o karygodne zburzenie brutalistycznego dworca kolejowego, ale o budowę nowych siedzib Muzeum Śląskiego oraz orkiestry NOSPR z bodaj najlepszą salą koncertową w kraju. Blisko z nich do nowego Międzynarodowego Centrum Kongresowego i wyremontowanych wizytówek Katowic wzniesionych na początku lat 70.: sportowo-widowiskowej hali Spodek oraz ogromnego mieszkalnego bloku w stylu Le Corbusiera – w założeniu samowystarczalnej Superjednostki.
OFF jest jak te nowe Katowice. Kusi różnorodnością, miesza nowe z odpicowanym starym (powrót This Heat, Shellac) w ekscytujący sposób, stara się być stylowy, no i jest kosztowny. Wypada tu być i nie przyjeżdża się tylko dla muzyki.
Słuchając przed festiwalem zespołów, łatwo wyławiam te konwencjonalne, mało odkrywcze, które zagrają mi soundtrack do jedzenia naleśnika. Te do bólu rockowe rzeczy, których zalety polegają może na niesamowitych strojach albo ruchu scenicznym, a może tych zalet wcale nie ma. To też cześć OFF‑a, komercyjnej imprezy z biletami po już ponad 300 złotych, nieudającej, że stoi na barykadach albo jest gniazdem transgresji.
Nauczyłem się już, że każdego dnia warto typować do obejrzenia góra trzy koncerty. Tak od początku do końca. Oprócz tego stawiam na elastyczność i niespodziewane trafienia, może przekonają mnie zajawki napotkanych muzyków i redaktorów, odwiedzę mniej popularne sceny.
Nie gnębi mnie nigdy dylemat: obejrzeć coś, co zna się i lubi, czy skorzystać z okazji i pójść na artystę, który nie grał jeszcze w Polsce i już pewnie nie zagra. Nie jestem typem, który odkreśla zespoły z listy marzeń. Koncerty to nie jest mój ulubiony sposób spędzania czasu, ale lubię w nich ten element zmienny: nastrój chwili, relację artysty z widzami, przeciąganie liny, to, że w deszcz idzie się pod namiot albo do kawiarni. Najlepiej jak wchodzisz głodny i zmęczony, a wychodzisz narodzony na nowo.
Od podziwiania kunsztu wolę komunikację. Wypisałem dziś w gazecie ogólne typy. Za konieczne uważam obejrzenie po sztuce każdego dnia. Najlepiej zapowiada się niedziela. Chciałbym:
Piątek: Shellac, Mirt + Ter, dalej Łoskot, Feist, jeśli się uda wbić – Rogiński i Gira.
Sobota: Jessy Lanza, a po niej Noura Mint Seymali, parę pomniejszych.
Niedziela: Arab Strap, Mapa, L.Stadt, This Is Not This Heat, Kobieta z Wydm.