W reprezentacji tegorocznego Offa mam zawodników z Ameryki, Azji i Oceanii. Pilnie przyglądałem się też młodzieży z Polski.
Off Festival to jest dla mnie coś. Jeżdżę od pierwszej edycji w 2006, byłem na wszystkich. Przyzwyczaiłem się. Tak jakbym chciał nowej muzyki, ale dobrze, żeby ją grali w starych miejscach. Z drugiej strony wiem, jak było dawniej, dlatego nie chcę porównywać, ale mogę. Mi też się zmieniało: spałem na polu namiotowym, u rodziny kolegi, w akademiku na Załężu, teraz – w prawdziwym hotelu z klimatyzacją. Za parę lat nie będę z niego wychodził.
W roku 2018 chyba na nic się nie nastawiałem. Wiedziałem, że nie trzeba się spodziewać pod scenami żołnierzy danego wykonawcy: Turbonegro to nie Iggy Pop, Grizzly Bear to nie Swans, M.I.A. jeszcze trochę brakuje do Patti Smith. Mniej ludzi to lepiej. Chwalenie niedoboru gwiazd byłoby głupie, ale ta edycja się obroniła. Muszę dodać: była jaśniejsza od poprzednich, mniej było srogich mroków, więcej radości.
Zmniejszyła się dawka ekstremalnego metalu, przerzedziły szeregi przedstawicieli muzyki etnicznej, ale też nastąpił atak polskich artystów na dobre godziny na największej scenie. Po zmroku grały tam Kapela ze Wsi Warszawa i Skalpel Big Band, które organizatorzy uznali widocznie za nasz towar eksportowy. Cechy charakterystyczne: dobry warsztat, muzyka w autorski sposób łącząca przeszłość z teraźniejszością, szerokie składy. Gatunkowo produkcje niespotykane na Zachodzie, coś naszego własnego. Z tego, co widziałem, obu zespołom poszło bardzo dobrze. Pewniaki.
Podobnych cech szukałem u artystów zagranicznych, zwłaszcza mniej znanych. Znalazłem na koncertach Big Freedii (muzyka bounce, seks, taniec, ironia, zabawa, interakcja, przekroczenie), Wednesday Campanella (przystępny, piosenkowo-elektroniczny program dostosowany do festiwalu; charyzma wokalistki, bariera językowa, ciekawa ascetyczna scenografia), Marlona Williamsa (spóźnienie, przeprosiny, wdzięk, piękny głos i stary dobry zespół w stylu Springsteena) czy Egyptian Lover (podtatusiały producent i raper z seksistowskim przekazem i szczyptą autoironii; wybitne podkłady i ogólny klimat Przymrużonego Oka). Wszyscy oni byli zdaje się w Polsce po raz pierwszy. To wartość, która często nam umyka, gdy właściwie wszyscy tzw. wielcy już do Polski zawitali. Przyszli wielcy oraz współcześni lekkopółśredni też muszą przeżyć kiedyś pierwszy raz.
Tu wisi moja relacja dla „Wyborczej”
Napisałem, że byłem nienastawiony, ale w rzeczywistości nie starałem się chodzić na koncerty gitarowe. Z zaciekawienia zobaczyłem solidną porcję Unsane – i to było fenomenalne. Dobrze poinformowany kolega podpowiedział, że zespół przywiózł ze sobą nagłośnieniowca zespołu Killing Joke. Oj, fajnie było. Zajrzałem na Furię, Muchy, z przyjemnością obejrzałem całe Turbonegro (a w tym czasie był Moses Sumney, obok Afrojaxa największy regret Offa), większość Ariela Pinka, ale na jego koncercie uwaga ulatywała szybko. Kult raczej mnie wzruszył, niż zmiażdżył.
Z polskiej młodzieży podbiłem listę na występach np.:
MIN t – jak zawsze wspaniała, panująca nad całością koncertowego wydarzenia, no i z czujnym perkusistą; wydaje się, że najlepsze jeszcze przed nią, czekam, kiedy zacznie tworzyć muzykę, więcej ścinając, niż dodając;
Coals – oni też mieli dodatkowego muzyka, gitarzystę; wyglądali świetnie, ich muzyka bywała dojmująco-dołująca, ale wiarygodna, a gadka ze sceny zabawna; atutem absolutnym jest wokal Katarzyny Kowalczyk; byłem też pod wrażeniem liczby wywiadów, których udzielili po koncercie;
Meek Oh Why’a? – ależ to jest fajnie wymyślone i zagrane; przypominają się początki Fisza, czerwone sukienki, Tworzywo; imponuje mi to, że muzycy są równie młodzi co 22-letni lider, ale cool;
Daniela Spaleniaka – zagranie starego utworu brzmiącego jak zrzynka z Kings Of Leon pokazało jak na dłoni, że ten facet im starszy, tym lepszy, nowe piosenki znacznie fajniejsze; zachował się po zachodniemu: grając w upale, nie narzekał; sceniczną gadkę umiał zmienić stosownie do reakcji ludzi;
Pokusy – pierwszy koncert festiwalu o 15.35 w piątek zgromadził w namiocie kilkaset osób, a spodziewałem się kilkudziesięciu; na scenie był ogień i luz, z przyjemnością patrzyło się na ten młody skład; oni wiedzą, co robią, improwizująca część Lado ABC z czasów Chłodnej 25 ma godnych następców, zgadnijcie, gdzie działają;
Nad Sorję Morję, którą widziałem na Spring Breaku, przedłożyłem starszych zawodników wagi ciężkiej z Lonker See. Jestem pod wrażeniem postępów tego składu, ale też odwagi, z jaką rzucili się na rozgrzaną główną scenę (saksofonista Tomasz Gadecki opowiadał o zabiegach koniecznych, aby ustnik saksofonu nadawał się do użycia). Mieli obawy, że to nie to miejsce i nie ten czas, ale zdobyli sobie tego popołudnia mnóstwo fanów. Ich barwna, wyluzowana muzyka godzi improwizację, rozmarzenie i czad w idealnych proporcjach.
Bartek Chaciński napisał ładnie o publiczności. Rzeczywiście, koncerty takie jak The Mystery Of The Bulgarian Voices, Wojciecha Bąkowskiego czy Yasuakiego Shimizu podobały mi się także dlatego, że ludzie umieli się zachować ładnie, czyli cicho. No a Bąkowski pokazał, jak się otwiera piwo, trzymając w rękach papierosa i mikrofon, to ważne.
Lekko rozczarowały mnie The Como Mamas (zamknięta formuła), bardzo M.I.A. W porządku były Charlotte Gainsbourg, Derya Yildirim i Zola Jesus, ale w ich przypadku mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać. Po Harrym Merry spodziewałem się, że wykopie mnie z namiotu jednym utworem, ale udało się przetrwać dwa. Intrygująco wypadł Shortparis, ale bliżej mu chyba do festiwalowej ciekawostki wartej kwadransa uwagi (jak The Como Mamas) niż do objawienia dnia.
Za to Hańbę! wolałem w starciu bezpośrednim z publicznością, na scenie małej i niskiej – wydaje mi się, że dystans odebrał ich koncertowi sporo uroku. To było takie niepunkowe, trochę jak parę lat temu występy reaktywowanego Kryzysu albo Super Girl and Romantic Boys. Wtedy też między publiką a sceną wisiała niezapełniona przestrzeń. Big Freedia umiała ją sobie zagarnąć, a nasze łobuziaki – jakoś mniej.
Jako festiwalowe wypełniacze potraktowałem występy: Oxbow, Brian Jonestown Massacre, Aurory, or:li, Jona Hopkinsa, Clap Your Hands Say Yeah, Housewives, Fontaines D.C., Rolling Blackouts Coastal Fever, Trailsów, Sensations’ Fix i najlepiej z nich zapowiadających się The Mystery Lights. Coś czułem, że będą to bardziej historyczne niż wywrotowe koncerty. Mam nadzieję, że niedużo się pomyliłem.
Z perspektywy kilkunastu lat festiwalu ta edycja była fajna. Przeżyłem ją w wolniejszym tempie niż zazwyczaj, wymuszonym przez upał. Gwiazdy były mniejszego kalibru niż zwykle, ale radości więcej. Starałem się szukać artystów bardziej dzikich od średniej. Na plus przeważył ostatni dzień – z Bąkowskim, Williamsem, Freedią oraz Grizzly Bear. O tych ostatnich miałem napisać: profesjonalni, ale uroczy. To dotyczy jednak całej tej niedzielnej czwórki.