Nie mam rankingu koncertów, bo nie wszystko widziałem, nawet nie połowę. Kilka rzeczy bardzo mi się podobało, kilka było wtopą. Jakie krążą energie? Co z tekstami?
Przez ostatnie kilka lat pierwszy dzień po Off Festivalu spędzałem na pisaniu relacji. Różne to miało formy, jakość nie zawsze wysoką, ale parę poniedziałkowych godzin schodziło na składaniu opowieści z tego, co zapamiętałem, z notatek zrobionych w telefonie albo na papierze. Przyjemne czasy. Lubiłem pofestiwalowy wysiłek przemielenia tego, co się zapamiętało, przeżyło, z tym, co wiedziałem wcześniej, czego się dowiedziałem już po koncertach. Miałem zawsze świadomość, że w dowolnej konfiguracji ominęła mnie co najmniej połowa wydarzeń, a i tak muszę ścinać to, co niepotrzebne. Jak w nagrywaniu płyty albo coś takiego.
Teraz już nie lubię pierwszego dnia po Offie. Nie dlatego, że „Wyborcza” ma lepszych autorów do wychwalania koncertów. Dwa lata temu tego dnia, 7 sierpnia, umarł Robert Sankowski. Napisałem i wysłałem swoje podsumowanie, bardzo z siebie zadowolony, i wtedy wieczorem przyszła ta wiadomość. Nie pojechał na tamtą edycję, był już bardzo chory, ale chciał mieć kontakt, zamieniliśmy jakieś uwagi już w trakcie festiwalu. W tamten poniedziałek wszystko się zrobiło głupie i nieważne, znowu usiadłem do pisania. Pożegnać kolegę.
Z relacji nie pamiętam ani jednego zdania. Wiem, że w 2017 była PJ Harvey, chyba na sam koniec, widzę po tytule, że z niej i Roberta ulubionej Żywizny zrobiłem główny punkt – kobiety rządzą. Mogę to sobie przypomnieć, przeczytać, internet wszystko pamięta. Ale co z bieżącą edycją? Nie mam ochoty pisać, co mi się podobało, ale chcę. Muszę spróbować zrzucić zły czar.
Było tak. Na koncercie Dezertera spotkałem Krzyśka Vargę, kolegę Roberta. Patrzył z daleka na scenę, pogadaliśmy trochę o atrakcjach programu, na co idziesz, co to jest, i tak dalej. Pomyślałem, że Sankowski nie pogardziłby wykonaniem na żywo „Underground Out Of Poland” i pewnie oglądałby je z kumplem. Gadając bez przerwy. Na pewno widział to w Jarocinie kilka lat temu, ale on lubił takie clashe – publiczność Offa wystawiona na punkowe riffy i teksty takie jak niespodziewany przebój koncertu: „Gdzieś daleko stąd ludzie boją się/ wychodzić na ulicę, by powiedzieć ‘nie’/ gdzie to jest?” („Plakat”, numer w rytmice bliskiej Brygadzie Kryzys). Dezerter się sprawdził nawet lepiej niż Kult rok temu. Była podjarka.
To samo Tirzah. W najmniejszym namiocie ostatniego dnia wyszła na scenę w luźnych ciuchach, jakby nieśmiała, zero ruchu. Dwóch muzyków: na bitach i dodatkowym wokalu czarny, na klawiszach i gitarze biały (na początku za mocno go ponosiło; poprawka od Ani Ch., to żaden muzyk tylko Mica Levi, współautorka piosenek Tirzah). Ona była zjawiskowa, znakomita, doskonale śpiewała, a oszczędne i oryginalne podkłady idealnie pasowały do jej śpiewu, tekstów, ekspresji. Coś wspaniałego. Piosenki, z których wycięto nadmiar – tak jak to robiło the xx.
Skoro już znaleźliśmy się na scenie eksperymentalnej, to polećmy od razu do Kapeli Maliszów. Nie mam pojęcia, skąd u Roberta wzięła się wielka estyma dla tej rodzinnej ekipy. Na tym Offie Zuzanna, Kacper i ich ojciec Jan po prostu rozsadzili namiot. Ludzie oszaleli nie tyle od samych ludowych melodii, ile od improwizacji Kacpra i śpiewu Zuzanny. To była prezentacja tego, co u nas najlepsze, nie tylko dla zagranicznych słuchaczy, ale też naszych. Grający tego dnia dwa koncerty Malisze pięknie wykorzystali szansę pozyskania nowych fanów.
A cały mój festiwal zaczął się od Dynasonic. Bardzo mi się podoba płyta, motoryczna, pełna syntów, ale może nie wszystko dokładnie zapamiętałem. Koncert to był dub normalnie. Głęboki bas, a na drugim biegunie oszczędna i grana po wysokich dźwiękach perkusja, do tego sporo przetworzeń dźwięków, syntów. Hpnotyzujące i czarujące. Jeden w koszuli, drugi w luźnym tiszercie, trzeci w jakimś obcisłym kolarskim wdzianku, normalni ludzie, a tu o 16.35 ogień.
Pewnie pożarlibyśmy się z Sankowskim o koncert Black Midi. Dla mnie to było zupełne gówno (przepraszam zespół Gówno), nudziarstwa pieszczochów z jakiejś art school. Dałem się nabrać płycie? Mogę dać żyć perkusiście i basiście, ale dwóch głównych typków wstało lewą nogą: koszmarny wokalista i gitarzysta, który nie stroił, nie brzmiał ani nie kumał rytmu, za to miał czas poprawiać spadający ze łba kapelusz. Rozstrzelać. Śmiechem oczywiście, ale zawsze. Ja pierdolę, co za artyści. Już rozumiem, dlaczego w zapowiedziach tego koncertu czytałem o tym, że mają wybitne wideoklipy.
Teraz ruch konia szachowego na scenę główną. A tam Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”: widowisko, piosenki, tańce. Niektórzy widzowie podśpiewywali, inni podrygiwali, ale trudno było oderwać oczy od tancerzy. W dodatku na wielkiej scenie brzmiało to bardzo dobrze (poza przegłośnioną pieśnią górali), wyglądało superefektownie. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego burzliwe owacje budziło to, że czterech chłopa podrzuciło jednego, a nie choćby idealna synchronizacja 30 tancerzy. Cóż, Off.
Bałem się o Stereolab. Uwielbiam ich piosenki, z mojej listy zagrali bodaj trzy, ale nie mogę się nadziwić, że skusili się na trwającą nie wiadomo ile wspólną trasę. Wygląda na to, że w zespole jest potężny kwas. Jest tyle problemów na świecie, tak mało czasu, a oni dla kilku srebrników postanawiają spędzić toksyczne kilka czy kilkanaście miesięcy. Nie szkoda życia? W niedzielę wieczorem każdy muzyk Stereolab wyglądał na scenie bardzo samotnie. To było wzruszające w przykry sposób, budziło współczucie. Leatitia Sadier szukała towarzystwa bardzo daleko. „Czy widzieliście Księżyc? Jest za waszymi plecami”, powiedziała melancholijnie między utworami.
Jan-Rapowanie potworny. Słabe brzmienie, słabe wykonanie i pieprzenie ze sceny o tym, że wczoraj grał dla dziesięciu tysięcy, a tu mu ludzi mało. Kto wydał na to forsę? Jak to ujął kolega zajmujący się hip-hopem: jeden z najgorszych koncertów w historii Offa. Za to bardzo dobry był Jarvis Cocker. Nie dość, że imponująco pajacuje na scenie, to jeszcze ma dobre piosenki, niezły głos i świetny skład. Grzegorz Uzdański nie bez kozery przywoływał Jarvisa w czasie czytania w kawiarni nowych wierszy sławnych poetów do muzyki Radka Łukasiewicza. Charyzma i power mogą być przydatne na festiwalu, gdzie oglądasz w trzy dni kilkudziesięciu artystów.
Najgłówniejsze gwiazdy – Foals i Suede – udatnie rzemieślniczyły, za to bardzo solidnie (uwaga, powrót do namiotu eksperymentów) pokazało się The Body. Jak gitarzysta zniszczył jedną głowę, to pomocnik przyniósł nową, grali dalej. Podwójną Bambę Pana z Makavelim podsłuchiwałem tylko z daleka, bo jakoś się spodziewałem, że będąc w Polsce, zahaczą jeszcze o Warszawę (zagrają w czwartek na Lado w Mieście). Liczyłem na Polmuz, bo lubię płytę(y). Saksofonista Fetler i kontrabasista Wójciński grali świetnie, ale materiał wyjściowy – pieśni wielkopolskie – był słabszy niż ich technika, a przetworzenia na poliwoksie nudziły. Partie perkusji przypominały mi kampanię Bronisława Komorowskiego.
W kategorię średniaków wpada też Boogarins, czyli brazylijskie Tame Impala, psychodeliczni gitarowcy. Okazali się dziesięć razy lepsi od Black Midi i przyjemnie się na nich patrzyło. Siadło mi to, ale po 15 minutach poczułem, że znam już wszystkie patenty. Odpłynąłem, myśląc o tym, że do takiej muzyki pasuje sierpniowe słońce, pomyliłem tekst, błękit nieba przeszywają samoloty... Fajne, ale wybuchu jakości czujniki nie zarejestrowały.
Na wiele rzeczy chciałem iść, ale nie poszedłem. Przede wszystkim Aldous Harding i Slowthai. Na tego drugiego zamierzałem się przedostać z koncertu Pablopavo i 10 innych muzyków na głównej, ale zostałem. Na Pabla Robert poszedłby na stówę. Podjarałem się, cały materiał okazał się nowy, zrobiony w półtora miesiąca, utwory przechodziły jeden w drugi, sporo było improwizacji, na klarnecie grał Paweł Szamburski, na saksofonie Lena Romul, na klawiszach Patryk Kraśniewski (w odsłonie jazzowej). Trochę latino, trochę etno, funk, było do tańca i do zadumy. Szczególnie przypadł mi utwór będący jakby przedłużeniem piosenki Pablopavo i Ludzików o ogniu i czterdziestolatku. Ten, w którym bohater widzi siebie dorosłego, po maturze z dziewczyną, a wreszcie martwego. Ładny refren bez słów. Dużo dobrego, duży skład, oby jeszcze pograli koncerty. Jeśli będzie album, to (stan na dziś) koncertowy.
Na Aldous nie poszedłem z powodu koncertu Duranda Jonesa i zespołu The Indications. Uznałem, że należy mi się słuchanie takiej muzyki, jaką lubię – odmrożonego z lodowca soulu rodem z wytwórni Motown. Znaczy lubię to i to, ale Durand miał być po drodze na Aldous. W ten sposób zostałem szalikowcem sceny głównej, w takim razie za rok czeka mnie już tylko odbiornik. Jones, świetny, żywiołowy wokalista, ma fajny zespół ze śpiewającym perkusistą. Wszystko w punkt, ale na luzie, ciężko było ich zostawić dla Aldous, a później już nie było sensu (nagrodą było finałowe „Don’t Let Me Down”). Dobrze, że chociaż na Tirzah udało się dotrzeć i obejrzeć ją od okładki do okładki.
Za dobrą robotę i wyczucie sytuacji koncertowej chcę pochwalić Trupę Trupa. Na najbardziej niewdzięcznej scenie, leśnej, kwartet dał ognia. Nowe piosenki super, mało gadki, mówiła muzyka. Pomysł, żeby w godzinnym slocie zagrać przez 45 minut, doskonały. Tak właśnie trzeba to robić. Najprostszy środek: niech po naszym koncercie będą nie 3 minuty ciszy, tylko 20. Znakomitym wokalistą jest Wojciech Juchniewicz, ale Grzegorz Kwiatkowski, rozpoznawszy mocne i słabe strony swojego śpiewania, też robi robotę. Miałem wrażenie, że publiczności przybywa, nie ubywa.
Również końcowa część Neneh Cherry zrobiła na mnie wrażenie. Może to była jedna trzecia, może połowa? Czas płynął, a utworów przybywało. Ludu napchane aż do końca, pod ścianę namiotów z merchem. Może ta leśna nie uniemożliwia ludziom dobrego grania i słuchania? Może tylko ja nie lubię tam łazić? W każdym razie bardzo mi się podobało. „7 Seconds” poprzedziła dość mętna przemowa na temat robienia tego świata lepszym, ale sam numer bomba (zabawny wokalista zastępczy). Interakcja, taniec, energia. Lubię to brytyjskie zawodostwo, zwłaszcza gdy wykracza poza serwowanie jeden za drugim gitarowych kawałeczków a la Suede. Tylko stroboskopy precz.
Jeszcze namiot Trójki. Dwie akustyczne rzeczy. Tęskno słuchałem krótko, bo niewiele dało się usłyszeć. Strasznie cicho było. Nie poczułem tam napięcia, może przez to, że był środek dnia. Te same zagrożenia czyhały na trio Maseckiego, ale oni z kolei wymietli. Było głośno, porąbanie, z dyscypliną i zabawą – miałem wrażenie, że wróciły stare dobre czasy Profesjonalizmu, gdzie u Maseckiego grali i Domagalski, i Rogiewicz. Teraz Domagalski po raz pierwszy wystąpił z bałałajką basową, i to było piękne. Zaszli publiczność Offa z tyłu i ściągnęli jej majty. Żadnej „Zimnej wojny”, balladek, uroczystości. Pełen Masecki.
Wczasy, jedno z objawień ostatnich lat, brzmiały okropnie i jeszcze gorzej śpiewały (chyba że akurat weszła pomóc Magdalena Gajdzica z Enchanted Hunters), ale oczarowały. Piotr Szwed celnie napisał, z adekwatną do Wczasów przesadą: „oni są teraz całkiem na serio, nieironicznie, nieprzewrotnie Reprezentacją Polski, która potrafi przepięknie przegrywać”. Mi akurat piosenka o Polsce nie podchodzi, ale uwaga, zdradzę tajemnicę: Wczasy mają teksty. Niewielu artystów je ma. Nie grasz instrumentalnie? Śpiewasz po polsku? Miej teksty. Mam nadzieję, że tę lekcję pomógł innym artystom zrozumieć także Dezerter.
Chyba niechcący wróciłem do początku. Dezerter w piosence pytał o to, gdzie jest to tajemnicze miejsce, gdzie ludzie boją się wychodzić na ulicę i mówić ‘nie’. Wczasy, w utworze, który miesza wspomnienia i przeterminowane wyobrażenia przyszłości z czasem teraźniejszym, zastanawiają się, czy ludzie będą ze sobą rozmawiać. Brzmi jak troska. Też się martwię. Rozmowa, wymiana, reakcja, nawet protest są tak samo potrzebne jak w latach 80. Teksty też, zwłaszcza dobre. A może zrobić funpag z tekstami, dobrymi i złymi?