Pierwszego dnia nie dotarłem na festiwal, wcale nie dlatego, żebym był na U2. Drugiego, trzeciego i czwartego widziałem mnóstwo koncertów, starałem się jednak omijać rzeczy dobrze mi znane i często widziane na koncertach w Warszawie, stracili na tym m.in. Janerka, Pustki, Komety, Armia, czyli wykonawcy często wymieniani przez oglądających festiwal jako tzw. magnesy. Widziałem ich po kilka-kilkanaście minut lub wcale. Wszystkie spostrzeżenia grupuję w kolejności alfabetycznej.
The Car Is On Fire. Rokendrol i funk bez amunicji. Poszedłem z ciekawości na ich występ, bo nagrywanie za granicą sugeruje, że przez te kilka lat kariery krajowej zrobili postęp. Cóż... Na koncercie było dość sennie, mimo dogodnej do tanów pory (21.30) wielu słuchaczy legło pod ścianami namiotu, co sugeruje, że skoczna muzyka TCIOF nie zrobiła na nich kolosalnego wrażenia. Sympatyczne granie, niemniej szkoda było na nich namiotu, który powinien służyć bardziej ekspresyjnym wykonawcom. Poprawić piosenki, poprawić wokal i może za parę lat lepiej się uda, bo na razie wyszło takie pitu-pitu.
Casiotone For The Painfully Alone. Mam tak nabożny stosunek do tego wykonawcy, że nie spodziewałem się go zobaczyć w Polsce. A tu proszę – w dogodnym czasie i miejscu mogłem sprawdzić, jak mu idzie z publiką. Publiki raczej ubywało, niż przybywało, ale okazało się, że dużo jest u nas die-hard fanów Owena Ashwortha (na fotografii, w aureoli). On też z czasem się wyluzował, zdjął nawet okulary, a także popsuł coś w swoim sprzęcie. Ta jednoosobowa, dystyngowana, wiejsko-podmiejska elektronika z bolącymi tekstami, mimo że raczej odstraszyła słuchaczy pierwszego kontaktu, fajnie wpisała się w tegoroczny Off. Boski wokal, boski brzuch Owena i rozbrajające podkłady to wielka rzecz.
The Complainer & The Complainers. Grupa pod dowództwem szefa nieodżałowanego Mik.Musik Wojtka Kucharczyka zaprezentowała radykalnie radosny set, w którym nie uniknęła zderzenia z legendą Michaela Jacksona. Przystrojeni w kwiaty na wzór hawajski, na plażowej scenie Miasta Muzyki zamieniali się instrumentami, tańczyli, śpiewali na kilka głosów, z miejsca oczarowując publiczność. Świeży powiew bezkompromisowości i niespinania się – w Polsce połączenie dość egzotyczne.
Cool Kids Of Death. Odegrali całą swoją pierwszą płytę z wyjątkiem utworu przedostatniego, który się nie zmieścił w ramówce. Energia jest, piosenki rzeczywiście najlepsze robili za młodu, a wokal ze słabego zrobił się już bardzo słaby. W zamian – ruch sceniczny. Publiczności występ się podobał, jak to się mówi, grupa wciągnęła ludność do wspólnej zabawy.
Crystal Stilts. Zdążyłem na końcowy fragment ich występu, ale te kilka utworów potwierdziło opinię słuchających od początku. Wokalista i klawiszowiec byli tak dramatycznie nastukani, że cały czas grali to samo. Bardzo popularny wśród polskich muzyków niedbały styl wynikał prawdopodobnie raczej z nadużycia środków niż z braku umiejętności. Jęki kudłatego wokalisty i banter wesołego klawisza powtarzały się niczym przypływy i odpływy oceanu, zza którego przybyli. Dziewczyna na bębnach była chyba najciekawszym elementem ich muzyki.
The Errors. Szkoci z przepięknym szkockim akcentem. Trudno to nazwać. Chaos i szaleństwo, oczywiście bębny i gitara, ale też klawisze, sample, wizjonerskie połączenie energii punk rocka z czymś w rodzaju funku. Dlaczego jak jest puls, to musi być nazwane to funkiem? Funk tego rodzaju, który nie wychodzi The Car Is On Fire, wrzucają w dużo ciekawsze konteksty – nie delikatne, nie marzycielskie, tylko imprezowe, rave’owe, nie gorące, tylko szalone, błyszczące i świeże. Informator Offu donosi, że grali trasę z Underworld i to już daje jakieś pojęcie o tych jednak w dużej mierze gitarowo-hałaśliwych młodziakach.
Fucked Up. Kanadyjski hardcore był rewelacją pierwszego dnia koncertów. Już po pierwszym kawałku potężnie zbudowany (zwłaszcza w okolicach brzucha i tyłka) łysiejący wokalista zeskoczył ze sceny i biegał wśród publiczności, próbując zachęcać ją do intensywnej współpracy. Hardcore łamany był plamami gitar, jazgotu nie brakowało, bo gitar było trzy. Bardzo nośna muzyka. Gdyby był to Heineken Open’er lub Przystanek Woodstock, Fucked Up rozpieprzyliby festiwal w try miga. W Mysłowicach te tony łoskotu zostały przyjęte bardzo życzliwie i porwały do zabawy chyba wszystkich, nie licząc fanów Gaby Kulki. Bardzo ryzykowny, ale bezbłędny wybór organizatorów.
George Dorn Screams. Dziewczyna śpiewa, chociaż nie tylko, grają chłopaki, wszyscy najwyraźniej wychowali się na Mogwai. Dodatkowy kontekst: nagrali się w Stanach, z pomocą Johna Congletona. Intensywna, ale nie masywna muzyka. Melancholijna i po prostu przygnębiająca, dobrze brzmi, ale jeszcze nie chwyta tak, jak może chwytać za parę lat. Rozwój pożądany. Jak na Polskę całkiem w porządku, jak na Off Festival – w tym roku jeszcze tło.
Grupa KOT. Wcześniej miałem do czynienia z płytą tego zespołu i jakoś się nie zajarałem. Zrozumiałem, gdy zobaczyłem ich na scenie głównej o godzinie 15 drugiego dnia. To jest właśnie coś do oglądania. Hip-hop grany na taśmach z dwóch magnetofonów i piękne, śmieszne i straszne, poetyckie i osiedlowe, i infantylne teksty Wojtka Bąkowskiego. Tego od rubryki z rysunkami w „Gazecie Świątecznej”. Bardziej performance niż muzyka. Godne uwagi. Ciekawe, jaki jeszcze gatunek muzyki mogliby wziąć na warsztat, bo ścieżka hiphopowa wydaje się już kończyć. Na razie – świetni, ale koniecznie naocznie.
Health. Atrakcyjnie połączyli jazgot i gęstość z dudnieniem w bębny. Mieli takie specjalne, zawczasu przygotowane dodatkowe kotły, mieli dość szału i energii, żeby biegać po scenie we trzech i drzeć się do przesterowanych mikrofonów, na zmianę z rutynowym gitarowym nawalaniem i tłuczeniem w te kotły. Jeden z najbardziej aktywnych ruchowo zespołów. Reprezentował na Offie frakcję gęsto-intensywną, opozycyjną wobec frakcji czuło-delikatno-nudziarskiej. Widowiskowi. I ty polubisz noise.
Lech Janerka. Zagrał starą, ale jarą płytę „Historia podwodna”, nie wiedzieć czemu anonsowaną jako „Historie podwodne”. Wykonawca niezmiennie wzbudzający entuzjazm publiczności, zapewne dlatego, że niezawodny. No i co więcej? Na scenie gościli muzycy, którzy na co dzień z Janerką już nie występują, były klawisze i saksofon, ale nie zdążyłem na przedstawianie zespołu. Była energia jak zawsze, no i parę utworów, których nie ma w żelaznym repertuarze koncertowym Janerki. Zawsze warto.
Jeremy Jay. Zachwalany przez Zmywaka z Muzyki Końca Lata chłopaczek rzeczywiście zagrał bezpretensjonalny, melodyjny koncert. Bezsprzecznie jego talent do piosenek jest wielki. Należy jednak mieć nadzieję, że jeszcze z kimś przećwiczy śpiewanie i bardziej będzie się przykładał do grania, bo było okrutnie niechlujnie. Uroczy pop z solidnym pulsem, jakiego mogliby Jeremy’emu pozazdrościć tacy np. The Car Is On Fire, zabrzmiał słodko, ale irytowało byle jakie wykonanie. Facet z Kalifornii jest na mojej liście.
Gaba Kulka. Kobieta, która ma opinię osoby robiącej w muzyce wszystko, na co przyjdzie jej ochota, rzeczywiście prezentuje na scenie swoje światy. Muzykę ma interesującą, choć każdy, kto słyszał Tori Amos, będzie ziewał. Problem pani Gaby polega moim zdaniem na tym, że śpiewa zbyt szkolnie. Słyszałem z nią wywiad radiowy, ma wspaniały głos. Zaczyna śpiewać – i budzi się diabeł piszczałka. Trudno o przyjemność słuchania. A z Offu zapamiętałem głównie to, że mając na występ 45 minut, pani Gaba spędziła kwadrans, „przebierając się na występ”. Posiadanie osobnych strojów do próby dźwięku i do koncertu musi budzić szacunek. Pełna profeska!
Kumka Olik. Ulubieńcy części prasy mieli aż dwie okazje, żeby dowieść, jak bardzo przechodzona jest ich muzyka, jak słabe są teksty i jak fatalny jest wokal. W pełni im się to udało. Są potwierdzeniem tego, że mainstreamowe wielkie wytwórnie lubią słuchać piosenek, które już wcześniej słyszały. Na Offie nie było innego zespołu, który tak drastycznie jak oni nie dawał rady. Ale młodzi są, a młody wiek sprzyja uczeniu się. Poczekajmy, nie skreślajmy.
Micachu And The Shapes. Zapowiadało się rewelacyjnie, jednak rozczarowała. Bardzo ponoć utalentowana i łącząca szalenie odległe gatunki młodziutka dziewczyna z towarzyszeniem dwójki instrumentalistów stworzyła fajne widowisko, ale nie poradziła sobie z formułą festiwalu. Z artystycznym zacięciem podawała niby to takie awangardowe i do przodu kawałki, które były beznadziejnie nudne. Pół biedy jeszcze, gdy zalewała publikę hałasem, gdy śpiewała. Ale te pseudodziecięce, niby naiwne, okropnie nudne melodyjki spowodowały moją kapitulację i odwrót. Prezencja niezła, muzyka nijaka.
Monotonix. Przed ich koncertem nie mogłem z zaprzyjaźnionym redaktorem muzycznym dojść do konsensusu w sprawie tego, czy Monotonix są bardziej, czy mniej przegiętą wersją Kwadratowych. Występ, podczas którego od początku znajdowali się wśród publiczności – noszeni na rękach, plujący, skaczący z bębna taktowego w roztańczony tłum – pokazał, że są bardzo kontaktowi. Potrafią grać swojego ciężkiego, prostu z lat 70. hard rocka we wszelkich kosmicznych pozycjach. Peruki, wąsy, gołe klaty, obrażanie publiczności... Widzowie ich kupili i nie mogli się z nimi rozstać.
Muzyka Końca Lata. Ekipa z Mińska Mazowieckiego zrobiła świetne wrażenie. Na tym festiwalu pełnym bądź to silących się, bądź to naturalnych awangardowców, dla których melodia czy refren to hańbiące elementy twórczości, MKL bez pardonu i bez stresu pokazali się ze swoimi stylowymi, peryferyjnymi, pastelowymi piosenkami. Koncert był raczej zabawowy i publika wychodziła zeń z uśmiechami od ucha do ucha. Muzyka Końca Lata chwyta za serce. Jest jeszcze w Polsce bezpretensjonalność i wdzięk.
Marissa Nadler. Fachowcy nazywają to, czym się zajmuje, songwritingiem. Na płytach robi potężne wrażenie: skromne aranżacje, czarodziejski klimat, senny śpiew. Kruchość przykuwająca uwagę. Na żywo wyszło mniej atrakcyjnie. Marissa najpierw tylko akompaniująca sobie na gitarze, później już z zespołem dała koncert uroczy, ale na dłuższą metę zbyt jednorodny. Mysłowicki biegun ciepła, delikatności i skromności.
The National. Hit całego festiwalu. Bardzo intensywny, gorący i kontaktowy występ. Późno w nocy, gdy było już bardzo zimno, zgromadzili pod główną sceną tysiące ludzi, z czasem coraz bardziej zachwyconych. Świetna forma wokalisty Matta Beringera, który ukradkiem wprowadzał do organizmu coraz więcej białego wina, i progresywne w stosunku do płyt aranżacje zrobiły olbrzymie wrażenie. Kontakt z publicznością równał się chyba tylko z tym, co dali z siebie Monotonix. Mądre, nienarzucające się, świadome swojej wartości granie.
The Pains Of Being Pure At Heart. Młoda stażem i wiekiem nowojorska kapela, grająca tak niewinnego gitarowego rocka prosto ze szkoły średniej, że aż wywołuje to uśmiech. Nie są taką rewelacją koncertową, jak zapowiadano, ale przynajmniej mają porządnie opanowane patenty My Bloody Valentine, chyba najczęściej cytowanego zespołu tego Off Festivalu. Wokalista lubi być bardzo cichy, za bardzo. Ten ujmujący zespół ma szansę na olbrzymią karierę. Wszak w składzie mają nie mniej nowojorskich Żydów niż sami Beastie Boys!
Maria Peszek. Wciąż jeszcze lepiej sobie radzi z występowaniem niż z pisaniem tekstów i śpiewaniem. Wciąż jej najlepszy kawałek to ten Waglewskiego. Nowa płyta to w najlepszym wypadku krok w bok, w gorszym do tyłu. Piosenki się nie zapamiętują, teksty też nie – za to w głowie zostają tańce, skoki i miny robione przez Marię. To też jest jakiś kapitał.
Pustki. Warszawiacy zbierają się do kupy po albumie, który nie pokazał pełni ich możliwości. Na koncercie gościłem tylko przez końcowe minuty, ale mokra głowa Radka Łukasiewicza i żywiołowe zachowanie publiczności uświadomiły mi, że koncert był energetyczny. To dobrze, bo na płycie tego właśnie zabrakło. Teraz Pustki, jak zorientowałem się z konsultacji, wróciły do formy. Końcowa improwizacja nie była, jak to się ostatnio zdarzało, rozwlekła i donikąd, ale porywała i pokazała zespół zgrany i zdecydowany na wszystko. Tak trzymać, teraz chcę ich zobaczyć na dłuższym koncercie. I czekam na nowe nagrania.
Skinny Patrini. Efektowny wizualnie i bezpruderyjny nie tylko muzycznie występ. Taneczne, zabawowe, krejzolskie electro to nie jest to, co mnie zachwyca, ale ta para jest tak przystępna, tak szalona i kiczowata, że ja ich chwytam. To ma sens. Muzyka to nie tylko pogięte riffy, połamane rytmy i teksty o umieraniu oraz niezrozumieniu, jakie oferowała część artystów na tegorocznym festiwalu. Może być śmiesznie, może być jednocześnie fajnie. Nie trzeba uczyć, żeby bawić.
Spiritualized. Jak na Brytyjczyków stanowczo za duże przegięcie w stronę gospel. Dwie dodatkowe wokalistki śpiewały bardzo pięknie, ale koncert był tak wolny, rozlazły i nabożny, że flaki się wywracały człowiekowi. Można to uznać za piękne, można to uznać za nudne. Primalscreamowy trop soul/gospel/country został pogłębiony aż do kości. Wcześniej Jason Pierce brał narkotyki, żeby tworzyć muzykę dobrą do brania narkotyków. Przestał brać i teraz nawet narkotyki nie mogą pomóc w słuchaniu jego koncertów. Ale co kto lubi.
Wire. Weterani punkowego podejścia i średnio punkowej muzyki grali ostatniego dnia festiwalu w centrum kultury przypominającym średniej wielkości salę kinową. Początkowo nieufną publiczność zaskoczyli bardzo ostrymi, gęstymi, skandowanymi kawałkami, zupełnie nie indie, zupełnie nie alternatywnymi, tylko po staremu hałaśliwie punkowymi. Jednak. Z czasem przeszli do najbardziej charakterystycznych dla siebie złamanych i mniej akordowych, a bardziej zagrywkowych kawałków. Gdzieniegdzie dowalili transami w stylu Killing Joke. Sam Kamil Sipowicz, przez większość koncertu znoszący hałas bez mrugnięcia okiem, pod koniec porzucił stos płyt i picie pod ścianą i ruszył pod samą scenę. Bić brawo, drzeć się i drżeć, i wytupać dwa bisy. Nikt jego rzeczy oczywiście nie ruszył. To jest Off.
Wooden Shjips. Dwaj długowłosi brodacze i ich dwaj ogoleni, z troszkę mniejszymi czuprynami koledzy zagrali tzw. swoje. Długie, transowe kompozycje, często oparte na jednym akordzie (plus drugi akord w czymś w rodzaju refrenu) rozbrzmiewały w najlepszym festiwalowym czasie, między 22 a północą. Niestety, trudno się graniem Kalifornijczyków zachwycać. Brak kontaktu, żadnej chemii, nie zrozumiałem ich. Być może należało zainwestować w jakieś środki odurzające, żeby przedrzeć się przez tę kontemplacyjną muzykę do jądra światłości.
Woody Alien. Najgłośniejszy występ w tym roku, choć tylko dwa instrumenty. Woody zagrał na scenie eksperymentalnej, czyli w tzw. remizie, najmniejszym miejscu, gdzie można było uczestniczyć w koncertach, więc energii można było dosłownie dotknąć. Sala była pełna nie tylko ludzi, ale też transowego, gęstego noise’u robionego przez bas i perkusję. Bardzo energetyczna grupa, wbrew pozorom tworząca melodyjne kawały mięsa. Podczas Off Festivalu premierę miała ich trzecia płyta. Zdecydowanie najlepszy polski materiał eksportowy z tego, co zaprezentowało się na Offie.