Chodzi mi o to, że Polpo Motel należy do niemałej grupy polskich wykonawców niepodobnych do niczego.
I całe szczęście. Nie ma nic prostszego niż granie w jakimś konkretnym stylu. Wszystkie klocki ma się gotowe. Pisanie tego rodzaju utworów – obojętnie, czy to będzie blues, jazz, czy kabaret – to doskonałe ćwiczenie stylistyczne. Wydaje mi się, że granie w jednym, wyznaczonym stylu jest dobre raczej dla muzyków zrównoważonych, ustatkowanych, mających rodzinę, którą muszą utrzymać. Dla chcących mieć spokojne życie. Ci mniej zrównoważeni i ustatkowani muszą szukać dalej, nic prostego ich nie usatysfakcjonuje.
Oczywiście są osoby, które się tym zajmują i robią to bardzo dobrze, ale są też osoby, którym coś takiego nie wystarcza. Jeżeli muzyka jest przewidywalna, bezpieczna, stanowi to jakąś wartość i są ludzie, którzy bardzo lubią tego słuchać i to sprawia im przyjemność. Są też jednak tacy, którzy wolą nie znać dnia ani godziny.
Rozumiem, że gracie dla tych ostatnich?
Z jednej strony tak. Z drugiej strony – istnieje taki lęk, że mało znany zespół, który sami odkryliśmy i którym się zachwycamy, nagle zrobi się modny i przez to się zdewaluuje, bo wszyscy zaczną go słuchać i przestanie być już tylko „nasz”. Barokowy przykład tego zjawiska to „Cztery pory roku” Vivaldiego. Piękne koncerty, których wszędzie pełno, przez co całe ich piękno zostało zaplute i zamazane. Dlatego że się za bardzo osłuchało.
Nie mówię, że bycie muzykiem niszowym za wszelką cenę, po to żeby się nigdy nie osłuchać, jest dobrym celem w życiu. Ale lęk pozostaje.
Jak się pisze taką muzykę, którą grasz?
Tak samo jak każdą inną. Proces twórczy zawsze zaczyna się od zera. Gdy staję przed klawiszami i zaczynam grać, mam tylko swoją wiedzę i instrumenty. Kiedy w głowie pojawia się pomysł i muzyka zaczyna wychodzić spod palców, nie mogę się uspokoić i myśleć, że już jest świetnie. W ten sposób efekt może być co najwyżej w porządku, letni. Tymczasem słuchacza trzeba złapać za gardło, co wymaga pracy i szlifowania pomysłów. Są kompozytorzy, którzy piszą solidne, dobre rzeczy, ale gdyby zastanowili się, co zrobić, żeby było ciekawiej, i poświęcili więcej czasu na myślenie, wychodziłaby im po prostu lepsza muzyka. To nie oznacza, że nie zdarza mi się napisać dobrej piosenki w kwadrans, ale to są rzadkie momenty łaski, które niestety mieszczą się w granicach błędu statystycznego.
Kiedy słucham muzyki, zwracam szczególną uwagę na aranżację, sprawia mi przyjemność odnajdowanie różnych małych rzeczy, patentów, które nadają piosence charakteru. Zabawne też jest to, że barokowa teoria afektów (w skrócie – właśnie takich patentów, które mają określone funkcje i łacińskie nazwy) potrafi się doskonale sprawdzać w pisaniu piosenek. Abruptio – nagłe zerwanie, które podkręca dramatyzm. Circulatio – powtarzający się motyw, błędne koło. Saltus duriusculus – dysonansowy skok melodii dla podkreślenia nieprzyjemnego słowa. I tak dalej.
Oczywiście opowiadanie o tym jest łatwe i przyjemne, ale tak naprawdę pisanie bardziej przypomina chorobę dwubiegunową. Kiedy nie mam pomysłów, widzę się za kasą w Carrefourze. Kiedy mam, piosenki chodzą za mną bez przerwy i skaczę sobie po domu z radości. Po pewnym czasie euforia opada i dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa praca, dłubanie i poprawianie. Jedną melodię można zharmonizować na milion sposobów. Jedną harmonię można zrytmizować na kolejny milion. Z drugiej strony ciągłe poprawianie i przerost perfekcjonizmu mogą doprowadzić do tego, że nigdy się niczego nie skończy, tylko się będzie tak dłubać aż do śmierci.
Wydaje mi się, że w muzyce i w sztuce w ogóle najważniejsze jest czyste sumienie artysty. Nie wolno iść po linii najmniejszego oporu, wyobrażać sobie, że nikt nie zrozumie bardziej skomplikowanej muzyki, dopasowywać się, piłować kantów. Redaktor „New Yorkera” William Maxwell realizował bliską mi zasadę: „Twój czytelnik jest co najmniej tak inteligentny jak ty”. I tej wersji się trzymajmy.
Pingback:25 lat FA-artu | Towarzystwo Literackie im. Teodora Parnickiego
Pingback:Polpo Motel [2008] – Koncert w Trójce [Bootleg] | Dziękuję moim MC