To pasuje do dzisiejszej publiczności?
Dzisiejsza publiczność jest karmiona sieczką, wciąż tymi samymi akordami w jednym układzie. Straszna nuda. Chciałabym móc uderzyć we wrażliwość tych ludzi, którzy przychodzą na nasze koncerty i raczej nie gustują w złotych przebojach. Trzeba ich złapać za gardło, coś w nich zmienić i coś im dać. Śpiewanie to ogromny nakład energii, ale nie wystarczy, że we mnie się gotuje, jak jestem na scenie, chodzi o to, żeby gotowało się w człowieku, który przychodzi tego posłuchać. Akcja i reakcja w sytuacji koncertowej dają ekstazę nieporównywalną z niczym. To trochę jak z miłością – na wymianie energii korzystają obie strony. Ten kontakt działa na tych samych zasadach bez względu na to, czy śpiewam barok, czy elektronikę. Muzyka to medium, może mieć milion postaci. Co nie oznacza, że mogę robić wszystko – jeśli nie jestem w stanie odnaleźć się w projekcie, do którego ktoś mnie zaprasza, odmawiam. Trzeba wierzyć w to, co się robi, inaczej to nie ma sensu.
A pisanie dla teatru?
Muzyka teatralna to zupełnie inne wyzwanie niż własne piosenki. Nie jest problemem zrobienie z marszu dokładnie tego, czego chce reżyser, i bezwzględne dostosowanie się do jego wizji, na zasadzie realizowania zlecenia dla rzemieślnika. Wtedy można się posunąć nawet do biegania w różowym stroju z akordeonem. Natomiast dużo trudniejsze jest połączenie w muzyce tego, co spodoba się reżyserowi, i tego, co będzie moje, w czarnym golfie i marynarce z lat 80. Gdy rzutem na taśmę skończyłam pisać muzykę do „Dzienników” Gombrowicza i reżyser powiedział: „No, no, możesz nagrywać”, poczułam się, jakby 16 ton spadło mi z ramion.
Tak zupełnie bez lęku, po swojemu i nie oglądając się na nic, mogłabym napisać muzykę do Oscara Wilde’a.
A to był Gombrowicz.
Jak ważna w teatrze jest muzyka?
To zależy od tego, czego chce reżyser. Jeśli dla reżysera muzyka ma być tylko tłem, będzie tylko tłem. To też jest jakaś funkcja. Co innego, jeśli reżyser potraktuje muzykę jako integralną część spektaklu. Tak samo jak z muzyką filmową: może podkreślić emocje (co jest wskazane), może wszystko zepsuć, jeżeli źle się jej używa, może nie zrobić nic i pozostać przezroczysta.
Jednak przede wszystkim muzyka w teatrze pełni funkcję użytkową, służebną – to doskonałe ćwiczenie na okiełznanie ego autora, które podczas takiej pracy potrafi się skurczyć o 99 procent, co jest przeżyciem dość ekstremalnym. Tego rodzaju zadanie zmusza do przekraczania własnych granic – zarówno umiejętności, jak i wytrzymałości psychicznej i fizycznej. To było jak „Święto Wiosny”, tańczysz, dopóki nie umrzesz, żeby były dobre zbiory. Po premierze pojechałam do sanatorium. Ale jeżeli czytam dobre recenzje i jeszcze ktoś chce mnie o to pytać w wywiadzie i jest ciekaw, co powiem, to wizja kasy w Carrefourze się oddala.
W „Opisie obyczajów III” były piosenki Zygmunta Koniecznego. Do „Dzienników” muzykę napisałaś sama. Jak było?
Pisanie muzyki do Gombrowicza było trudne, chociażby dlatego, że to proza. Język fragmentów, które miałam opracować, jest wprawdzie bardzo poetycki, ale już nie da się o nim powiedzieć, że jest rytmiczny. Oj nie można (śmiech). Użycie go w muzyce, tak żeby to miało sens – żeby tekst nie stracił na sile, a muzyka nie była koślawa – jest trudne. Nie jest niewykonalne, ale trzeba się z tym porządnie nagimnastykować. Dlatego, że muzyka, jeżeli jest pisana do tekstu, powinna ten tekst respektować. A prozodia języka polskiego nie ułatwia pracy. Adaptacja tekstu zmieniała się jak w kalejdoskopie. Trzeba się uciekać do nowatorskich metod twórczych. Część muzyki napisałam rozmawiając z mamą przez telefon, to było bardzo przyjemne. Muszę tak częściej robić.
Pingback:25 lat FA-artu | Towarzystwo Literackie im. Teodora Parnickiego
Pingback:Polpo Motel [2008] – Koncert w Trójce [Bootleg] | Dziękuję moim MC