Menu Zamknij

Olga Mysłowska [Polpo Motel] – wywiad dla „Lampy”

Zrobiłaś z Gombrowicza piosenki?

Powiedzmy, że son­gi, to chy­ba brzmi lepiej. Żeby nie spły­cić tek­stu, taka pio­sen­ka, to zna­czy, song, musi mieć róż­no­rod­ną struk­tu­rę, któ­ra jest spój­na tyl­ko pod wzglę­dem uży­cia pew­nych moty­wów prze­wod­nich, a nie „zwrot­ka – refren – zwrot­ka – refren”. W muzy­ce cały czas coś się musi zmie­niać – żeby to nie było pod­kła­da­nie tek­stu na siłę pod muzy­kę, któ­rą już się napi­sa­ło, i teraz będzie­my się dopie­ro martwić.

Jesteś specjalistką od muzyki, ale tłumaczysz też libretta oper, dialogi filmowe... Z jakich języków?

Głównie z angiel­skie­go, jak wszy­scy, zda­rza się fran­cu­ski, nie­miec­ki i łaci­na. Włoski – język naj­bar­dziej koja­rzą­cy się z ope­rą – rozu­miem, bo dużo w nim śpie­wa­łam, ale nigdy się go nie uczy­łam, bo nie prze­pa­dam za jego brze­mie­niem. Angielskie wer­sje ope­ro­wych librett, któ­re dosta­wa­łam jako bazę do tłu­ma­cze­nia, czę­sto były kurio­zal­ne, więc żeby unik­nąć prze­kła­mań, musia­łam zdo­by­wać ory­gi­na­ły – głów­nie po wło­sku. Dla bez­pie­czeń­stwa posił­ko­wa­łam się więc wer­sja­mi w kolej­nych języ­kach, modląc się, żeby nie stwo­rzyć potwo­ra. W jed­nej ope­rze był frag­ment po łaci­nie – stu­den­ci śpie­wa­li spro­śną pio­sen­kę, któ­ra brzmia­ła jak pieśń kościel­na. Gdybym tego nie prze­tłu­ma­czy­ła, nikt nie zro­zu­miał­by ironii.

Dużo było tych oper?

Dwa sezo­ny. Teraz tłu­ma­czę dużo mniej, głów­nie tek­sty Marcina Cecki na angiel­ski, co daje mi ogrom­ną satys­fak­cję. Po pierw­sze, tłu­ma­czę na język obcy. Po dru­gie, każ­dy, kto czy­tał wier­sze Marcina, wie, w czym może być pro­blem. On potra­fi w tak nie­sa­mo­wi­cie mister­ny spo­sób żon­glo­wać brzmie­nia­mi i zna­cze­nia­mi słów, że prze­ło­że­nie tego na język inny niż ojczy­sty jest potwor­nie trud­nym zada­niem. Trzeba wejść w trans­la­tor­ski stan alfa, żeby być w sta­nie w ogó­le taki tekst ugryźć. Jak się już ten stan osią­gnie, tłu­ma­cze­nie gry słów trwa pięć sekund. I to jest wiel­ka przy­jem­ność. Później się odsy­pia przez całą dobę, ale coś za coś.

Łatwiej o satysfakcję, niż w teatrze?

Szybciej (śmiech). Po pas­sie kil­ku szyb­ko i dobrze prze­tłu­ma­czo­nych trud­nych zdań czy wyra­żeń mogę cho­dzić po kuch­ni (moje ulu­bio­ne miej­sce pra­cy), myśląc: „Ale ten mój mózg jest genial­ny”, co oczy­wi­ście szyb­ko mija, jak tyl­ko poja­wi się kolej­ny pro­blem (śmiech).

Żeby tłumaczyć, trzeba świetnie znać polski. Ty śpiewasz po angielsku. Łatwiej?

Wychowałam się na angiel­skiej muzy­ce, u nas w domu nikt nie słu­chał pol­skiej muzy­ki i dla­te­go śpie­wa­nie po pol­sku jest dla mnie nie­na­tu­ral­ne. Nawet kolęd zna­łam wię­cej po angiel­sku niż po pol­sku. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale zawsze słu­cha­łam muzy­ki w obcych języ­kach. Niemieckiego uczy­łam się na Mozarcie i na Bachu, fran­cu­skie­go – na Lullym i Rameau, angiel­skie­go – na Händlu i Purcellu. I wca­le nie cho­dzi o to, że pol­skie sło­wa mają dużo sylab i sze­lesz­czą­cych dźwię­ków – jeże­li od dziec­ka osłu­chu­jesz się z jakimś języ­kiem w połą­cze­niu z muzy­ką, to zosta­je już na zawsze.

W szko­le muzycz­nej musia­łam śpie­wać Moniuszkę albo okrop­ne trans­kryp­cje pie­śni ludo­wych. To było strasz­ne. W jed­nej pie­śni, któ­rą śpie­wa­łam, był rym mój-mój. Chłopak chce poda­ro­wać dziew­czy­nie swój sygnet na znak miło­ści, a ona go nie chce. Bardzo wzru­sza­ją­ca histo­ria. Nie byłam w sta­nie tego śpie­wać, bo za każ­dym razem, gdy poja­wiał się wspo­mnia­ny rym, zaczy­na­łam się śmiać z roz­pa­czy, co bar­dzo iry­to­wa­ło moją panią pro­fe­sor. Panią akom­pa­nia­tor­kę też. Język pol­ski koja­rzy mi się więc z trau­mą, spo­rą traumą.

Inna kwe­stia, że jako muzyk siłą rze­czy jestem czu­ła na melo­dię języ­ka. Po pro­stu tak mam, że od melo­dii pol­skie­go bar­dziej pocią­ga mnie melo­dia angiel­skie­go, fran­cu­skie­go, czy nie­miec­kie­go, cho­ciaż zda­ję sobie spra­wę z tego, że to ostat­nie może brzmieć jak here­zja. Zawsze mnie zachwy­ca­ły pół­noc­ne języ­ki, połu­dnio­we – wręcz prze­ciw­nie. Nie prze­pa­dam za wło­skim ani hisz­pań­skim, one są dla mnie w obrzy­dli­wy spo­sób eks­tra­wer­tycz­ne i brzmią tak, jak­by mia­ło się coś w ustach i koniecz­nie musia­ło to z sie­bie wypluć. Co inne­go szla­chet­na głę­bo­kość islandz­kie­go, nor­we­skie­go... Bardziej do środ­ka niż na zewnątrz.

Coś jest z tą intro­wer­sją. Prof. Bralczyk twier­dzi, że Polak dla­te­go nie doga­da się z Norwegiem, że jak Norweg robi pau­zę, to Polak myśli, że on już skończył.

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. Pingback:25 lat FA-artu | Towarzystwo Literackie im. Teodora Parnickiego

  2. Pingback:Polpo Motel [2008] – Koncert w Trójce [Bootleg] | Dziękuję moim MC

Leave a Reply