Piszę teraz relacje z Open’era, na którym jestem, dla portalu Wyborcza.pl. Komu zależy, ten je tam znajdzie. Ponieważ redakcja zamiast ciekawych tekstów woli suche informacje, kto jak gra i o której, to muszę zaprzestać wygłaszania uwag nie na temat. To świetna okazja, żeby przenieść je tutaj.
W tej gonzo-wyprawie towarzyszył mi zrazu jedynie mecenas Piotrowski, który natychmiast po wyjeździe z Warszawy polskim busem zalał ekran laptopa (swojego) kawą. I spodnie (własne). Piszę więc te swoje brednie na raczej klejącej się klawiaturze, ale za to w dobrym towarzystwie, bo jest jeszcze z nami tutaj nasza urocza przyjaciółka.
Proszę państwa, miałem tu, w Gdyni, przyjemność jeść najlepszą pizzę w historii. Jak zawsze w przypadku wspaniałego jedzenia lokal nie zapowiadał trzęsienia ziemi. Jest w pawilonie między blokami, w Chyloni, nazywa się U Skrzypka. Pizza nie jest za gruba ani za cienka, jest puszysta, ale chrupiąca, rozpływa się w ustach. Solidna, ale jednocześnie delikatna. Łosoś, kapary, kurki, camembert. Mój Boże. Oby jakikolwiek artysta tegorocznego festiwalu dał koncert na poziomie tego, co wyprawiają U Skrzypka. Na razie ani Bjork, ani New Order nie pokazali takiego kunsztu jak kucharz tej pizzerii. Ktokolwiek będzie choćby godzinę drogi stąd – niech natychmiast przyjeżdża. Czynne do 22. Strona w necie wuwuwu u skrzypka peel. Koniecznie.
Zanim doszło do uzasadnienia sensu ludzkiego istnienia na ziemi za pomocą pizzy, to był jeszcze wtorek, musieliśmy dotrzeć eskaemką z Gdańska Głównego do tej naszej Chyloni. Po drodze, w pochmurne popołudnie, oglądamy z okien Polskę po Euro. Kraj na spocznij. Już nie trzeba się z niczym spieszyć, na stacji Sopot Wyścigi panuje spokój. Stoi kilka koparek, jakiś traktor, wywrotka, sterty rur, kabli, podkładów. Nówki sztuki, jak z Unii. Cisza aż drży. Wcześniej widzieliśmy jakąś tablicę informującą, skąd dokładnie pieniądze na remont linii kolejowej. Mówię, że robotnicy ścigają się tu z czasem, żeby ją wyremontować. „To wygląda, jakby rzucili ręcznik”, odpowiada mecenas Piotrowski.
Luźna eskaemka jest jak zbawienie po sześciu godzinach spędzonych w autokarze pełnym warszawskich hipsterów. Upał wpuszczony do środka jeszcze w Warszawie dojechał z nami aż do Gdańska, tam już na szczęście było poniżej 20 stopni. Kochane pochmurne wakacje. Cisza przed burzą.
Towarzysze podróży z Wilanowskiej mieli swoje racje i swoją stylówę. Myślałem, że już nie wypada się pokazywać w kapeluszu. Myślałem, że za różowe słuchawki do czerwonych trampków zostaje się wykluczonym z gildii. Nic z tych rzeczy. Mówisz, że „na heńka”, i jedziesz dalej. Brr.
Miałem niejasne wrażenie, że ciekawsze towarzystwo spotkałbym w jakimkolwiek środku komunikacji w stronę Poznania. Tam na Malcie grali Faith No More. Pasowaliby do Open’era sprzed paru lat („festiwal dla tych, którzy zaczynali słuchać w latach 90.”) i grali tu już bodaj w 2009 roku. Bardzo żałowałem poznańskiego koncertu, mówiono mi, że Patton zaśpiewał „Evidence” po polsku, ale „przecież się nie rozdwoję”, jak powiedziano w pewnym polskim filmie.