Środa to był pierwszy dzień koncertów, a w Gdyni od rana padało, momentami lało. Poszliśmy po zakupy na obiad – po powrocie z suchych rzeczy na koncertową noc została mi jedna bluza. Kurtka, spodnie, buty – do suszenia. Zaopatrzyłem się za to w kalosze, pierwsze od jakichś 20 lat. Wszyscy troje zorganizowaliśmy sobie nowe kalosze.
(Zapomniałem wkleić wcześniej drugiej części pseudobrawurowych kawałków, które miały uweselić relacje czytelnikom portalu gazetowego, a w końcu zostały zarzucone; to po prostu miłe wspomnienia).
Zarówno mecenas Piotrowski, jak i ja sam obstalowaliśmy sobie buty numer 45. Przy czym ja (numer buta 45) nawet po założeniu kupionych specjalnie na tę okazję grubych skarpet miałem jakieś półtora numeru luzu, a mecenas, z nogą co najmniej trzy numery większą ode mnie, też zmieścił się w swoje kalosze i uważa, że ich kupienie było najlepszą decyzją od kilku tygodni (a może mówił o miesiącach, nie pamiętam). Ograliśmy w tych kaloszach sześć czy osiem godzin festiwalu plus podróże wte i nazad, i wszyscy byli szczęśliwi. Oprócz naszej F., która kupiła dwa prawe kalosze, w związku z czym musiała zastosować festiwalowe półbuty. Następnego dnia udało mi się je wymienić, a później wypuścić oboje w kaloszach. Sam zostałem na bazie odsypiać. Rotacja, płodozmian, czyszczenie kaloszy szlauchem, sen.
Mieszkaliśmy blisko centrum handlowego, więc w sprawie kaloszy pierwszym strzałem był duży sklep obuwniczy, w którego nazwie jest nazwisko znanego radiowca niemającego szans na sukces. Kompletne nieprzygotowanie do festiwalu. Stoisko z kaloszami w samym rogu sklepu, w głębi, na stoisku grupa widzów biadająca, że „nie ma już męskich 44”. Jedne niezłe, ze sznurowanymi osłonami przed wlewaniem się wody nad cholewką, ale ciasne. Trochę więcej kaloszy damskich, a może dziecięcych, z różowymi kwiatami i tak dalej. Wyszliśmy.
Następnym przystankiem był sklep ogrodowo-budowlany, bodajże ten o nazwie przypominającej ksywkę słynnego polskiego piłkarza, tego, który nie pozwolił Kolumbijczykowi, żeby grzebał mu w pupie. W tym kaloszy było pod dostatkiem, podobnie deszczowych wdzianek, ale wszystkie te sprzęty były jakości zróżnicowanej, a wizualnie również pozostawiały wiele do życzenia. Siermiężne, powyginane, pozbawione wkładek kalosze koloru zgniłozielonego („Piotrusiu, jaki jest twój ulubiony kolor?”) to nie było to, czym mógłbym przyszpanować na kultowym hipsterskim festiwalu. Zwłaszcza że miały tam być Finki i Holenderki.
Udaliśmy się do brytyjskiego sklepu, z którego nazwy Gwinciński zrobił niegdyś nazwisko pewnego kapitana. „Na sklepie” lipa, ale był tam sklep obuwniczy, specjalnie przygotowany na festiwal, mający mnóstwo kaloszy w wielu kolorach. O nas już pisałem, wybraliśmy najbardziej prestiżowe, wyłożone kudłatą wkładką profesjonalne buty, natomiast F. długo zastanawiała się, czy wziąć żółte, czy czerwone. Doradziłem żółte, więc – jako się rzekło – pobrała dwa prawe i ruszyliśmy na pierwszy dzień festiwalu.
(...)
Podróżując kolejką w tę i z powrotem, zwłaszcza gdy pierwszy raz przemierzaliśmy drogę z dworca w Gdańsku do naszej gdyńskiej bazy, żałowałem, że nie wziąłem ze sobą najnowszej książki Vargi „Trociny”. Okazała się ona jednak za gruba (twarda oprawa), żeby ją zabierać. Po drodze katowałem więc dwa zaległe numery „Lampy” (najnowszy porwała mi redakcja i oddała sporo później), były tam całkiem niezłe teksty, w tym fragment Vargi. Teraz, gdy już go przeczytałem, wiem, że o ile pasowałby może po podróży, nawet polskim busem, o tyle nie pasowałby do festiwalu z aspiracjami europejskimi, gdzie trzeba być uśmiechniętym, niespoconym, i jeszcze chodzić na przedstawienia teatralne oraz do muzeum.
Varga krzepi. Robi bohatera, który nienawidzi wszystkich (napis z koszulek legionistów?) i przez kilkaset stron znęca się nad Polską. Pasowałoby, żeby dostał za to nagrodę Nike, w końcu płaci ją Agora, pasowałoby, można powiedzieć, że nijak tu nie ma bohaterstwa, mądrości, wysublimowanej kultury (poza muzyką dawną), są tylko brukwie, buraki, ziemniaki i zacięte, złe gęby wieśniaków, prawdziwych Polaków. Nie śmiech przez łzy, raczej rozpacz bez śmiechu. Zła rodzina, zła praca, złe wakacje, źli ludzie, złe miasto, zła wieś. Takie wojtkosmarzowskie to wszystko. I z tym państwa zostawiam. A skoro o filmie, to...
W pewnym audiobooku usłyszałem ostatnio ładną kwestię: „Nie wiem, czy Wajda wie, że zrobiłem jakiś film. Nie jestem tego pewien”. Kto to powiedział?
Ta ładna kwestia pochodzi od Tadeusza Konwickiego. Gdyby nie okoliczności audiobookowe, możnaby o taką kwestię podejrzewać mecenasa P., zdecydowanie takie miałabym przypuszczenia w pierwszej kolejności. No ale cóż. Konwicki. W „Pamiętam, że było goraco”, w rozmowach z kimś tam, uciekło mi.
Czekaj... ten post jest sprzed półtora roku, publikowany dokładnie w moje urodziny, ej, a może ty od tego czasu już dotarłeś do tego, kto to powiedział? Tak, czy inaczej, o Konwickim już wiemy, że powiedział co powiedział, natomiast ja przeczytawszy powyższą relację z Gdyni, przypomniałam sobie, że zupełnie zapomniałam (wcześniej), że te kalosze były nie do pary i że ty je zrobiłeś do pary. I tak miło mi się zrobiło, że pojawiam się, co prawda tylko w tle i tylko pod pseudonimem (swoją drogą bardzo intrygującym), na twoim blogu, że postanowiłam pozostawić tutaj odcisk swojej łapy. Już nie w tle, choć wciąż pod uroczym pseudonimem.
F. ( i tu proszę sobie wyobrazić odcisk )
PS. byłoby miło więcej poczytać. Szkoda, że tylko dwie części.
PPS. Tak. A jednak ktoś czyta.
Czeeeść! Ale niespodzianka i czar. Tak, to Konwicki, a to była zagadka. Padła rozwiązana. Tytuł tamtej książki też wziął się z ładnej anegdoty, a rozmawiali Bielas i Szczerba. Czytali Jasieński i... nie pamiętam.
Wszystko idzie kołem, zapomniałem już tę relację (półtora roku później wciąż piszę jak dziecko), zapomniałem skąd pseudonim, nie byłem pewien koloru kaloszy... Dziś powiedziałbym, że dobre kalosze są na wagę złota, a trochę wcześniej – że żołnierze Napoleona w 1812 umieli docenić dobre kalosze.
Miło przypomnieć sobie tamto pisanie do świtu, o świcie i po, to był dobry wyjazd. Ładne mi zostało z niego zdjęcie, na tarasie, chyba z Twojej ręki.
Czasami wspominam minione chwile z dużym rozrzewnieniem. Ciekawe, że pewne rzeczy wydają się wyraźniejsze i bardziej emocjonalne z perspektywy czasu. Wtedy był po prostu fajny wyjazd, zabawne momenty z kaloszami, a teraz te kalosze zyskują nową rangę.
Pewnie o wiele korzystniej jest trzymać się „tu i teraz”, łatwiej o trzeźwy ogląd na to, co się wydarza i co jeszcze może się zdarzyć. Często jednak wracam (może to własnie takie dziecinne przyzwyczajenie) jakoś nostalgicznie do kiedyś. Przypomina mi się tutaj bohater „Madame” Libery, który na wstępie mówi, że ma wrażenie, że urodził się za późno, bo ciekawe czasy i niezwykłe wydarzenia już dawno się skończyły. Mnie oczywiście nie chodzi o czasy. Urodziłam się na szczęście w końcówce PRLu i to mi wystarczy, ale osobiste doświadczanie czegoś minionego i bezpowrotnego (choćby z rozrzewnieniem) jest mi bliskie. Staram się tutaj dość przewrotnie zaznaczyć, że jakoś głupio gdy oprócz czasu również osoby przemijają, więc gdybyś znalazł się przypadkiem w moim mieście, to chętnie się z Tobą zobaczę. Tymczasem ściskam noworocznie.