Czwarta płyta Oranżady jest podróżą koleją z Otwocka do warszawskiego Wawra. Płyta trwa tylko 30 minut (i tak dłużej niż ww. podróż). Taki czas trzeba wykorzystać efektywnie. Po „Once Upon A Train” zostaje ważny niedosyt (oraz jeszcze pięć stacji do Powiśla – por. książki Malickiego).
Pulsujące kompozycje Oranżady, kojarzonej z muzyką psychodeliczną i krautrockową, już wcześniej przywodziły na myśl podróż. Teraz zostało to nazwane wprost. Muzycy przyznają się do inspiracji architekturą stacji linii otwockiej, która w latach 1936–38 połączyła stolicę z letniskami i uzdrowiskami położonymi nad Świdrem. Jak jest z tym ginącym modernizmem? Z rozbieranymi dziś zabytkowymi drewnianymi willami, lasem i rzeką, z kąpieliskami, podmiejskością, powiedzmy wprost: co z Żydami, którzy też, przede wszystkim oni, tworzyli te miejsca.
Otóż to wszystko – plus specjalny na prowincji upływ czasu – jest na tej płycie, a ja odczuwam „Once Upon A Train”, koncept album prawie bez słów, jako rzecz o pogodnym przemijaniu. O gubionej każdego dnia niepowtarzalności. Jak w podróży pociągiem, gdy bez machania nogami patrzy się na zmieniający się krajobraz. Bez szans zawrócenia jedzie się dalej, w półintrygującej sytuacji spotkania, które i tak, ledwo pomyślane, już było poza zasięgiem.
Tekst ukazał się 5/7/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji