Skondensowana relacja z koncertu czwórki bdb wykonawców (wiosną roku 2019).
W sumie zapomniałem już o tym, że chciałem te notatki uporządkować i zamienić w rodzaj rekomendacji. 28 maja byłem w Pogłosie na koncercie, na którym czułem się jak w tytule książki Macieja Sieńczyka – „Wśród przyjaciół”. Dobrze zobaczyć na widowni znajome twarze, ale artyści, którzy wystąpili w ramach imprezy Positive Regression (gdzie wydaje swoje nagrania w sumie tylko Mazut), zasługują na więcej uwagi i powinni być oglądani.
Niestety, na razie tak nie jest i można ich zobaczyć w komplecie kosztem 20 złotych. Postaram się zanęcić do nich nie tylko ceną, ale też opisem tego, co grają, i dołożyć linki.
Koncert w Pogłosie zaczął Palcolor. Płynnie (dosłownie płynnie) wymieszał wysokie, otulone echami i pogłosami brzmienia z rwącym, bulgoczącym krótkimi i okrągłymi dźwiękami basem. Ryzykuję tezę, że tak mógłby/chciałby grać Jakub Ziołek, gdyby w pewnym momencie dawno, dawno temu na amen wkręcił się w syntezatory. Emil Macherzyński, który występuje pod nazwą Palcolor, ma jak Ziołek background gitarowy, ale jego solowe rzeczy przewyższają to, co robił ze Złotą Jesienią. Monumentalna, ale pozbawiona patosu muzyka Palcolor z tego koncertu miała w sobie coś z nagrań Mirta z płyt „Decaying Land” i zwłaszcza „Vanishing Land”. Jest zrobiona z miękkiego materiału, drży w niej analog, korzenność, sensualność. Takie czułe i takie spoko. Uwielbiam to.
Nie jestem pewien, czy grał akurat to – raczej nie – ale zachęcam do śledzenia profilu Palcolor na Soundcloudzie. Co chwila są tam świeże rzeczy.
https://soundcloud.com/palcolor/ocean-xor
Drugi wystąpił właśnie Mirt. Z perspektywy słuchacza był zaszachowany, bo Palcolor wykonał mniej więcej to, czego można było spodziewać się po Mircie. Jednak artysta wyszedł z tej sytuacji wspaniale – zaczął od szybkich rytmów, drążących basów i wysokich, jakby insekcich dźwięków. Trans? Nie, teraz przerwa w rytmach, wibrujące, krągłe piski i mocny atak basów – futurystyczny, a spatynowany, jakby z lat 80., gdy cuda natury (rzeczywistość) na wielką skalę padały już ofiarą działalności człowieka zapatrzonego w elektroniczną przyszłość. To już był Mirt 2019, z płyty „Greed”, złowieszczy, klaustrofobiczny. O ile Palcolor wypełniał pasmo (czy jak to się nazywa) na miękko, składniki jego setu uzupełniały się płynnie, o tyle Mirt do agresywnych, nieustępliwych bitów układał warstwy kanciaste, surowe i zimne. Podobało mi się to nie mniej niż występ Palcolora. Sam Mirt zrobił to zupełnie inaczej, na rytmach, kontrastach, chrzęście monet i kości. On jest mistrzem w wywoływaniu uczuć i efektów, które sobie zaplanuje. Miłośnicy seriali mogą kojarzyć jego muzykę do „Ślepnąc od świateł”.
Następny w kolejności Wilhelm Bras nie zdołał przeciągnąć publiczności na stronę chaosu i wolności. Prawie nikt nie tańczył, a przecież znana z trzech płyt Brasa muzyka jest do tańca. Kalejdoskopowe zmiany rytmu i basu sprawiają, że nie ma jednego dobrego sposobu reagowania z tymi dźwiękami, to takie techno, z którego wysunął się szkielet, zostały same miękkie stawy, mięso i płucka, błędnik i kły. Tym razem Wilhelm Bras onieśmielił uczestników koncertu. Myślę o zegarze z okładki jego płyty i wyobrażam sobie, jak skazówki wędrują po tarczy odklejone od czasu, sięgając w głąb zegara i wysuwając się na zewnątrz, przyspieszając i zwalniając, wykonując skoki różnej długości. To, co Paweł Kulczyński gra pod szyldem WB, jest chaotyczne, szorstkie i zaprzęga do pracy pewną cudowną przypadkowość. Jakby te utwory projektował Perec z Queneau. Jestem pewien, że młodsi bożkowie awangardowej, ale rytmicznej elektroniki mogliby podpatrzeć u Wilhelma Brasa coś dla siebie.
Koncert zamykali gospodarze, czyli duet Mazut – grający może najprostszą, bo osadzoną w równym tanecznym rytmie muzykę. To był pierwszy koncert ich trasy po Europie Środkowej i zachodnich Bałkanach, a trasa ta wzięła się z płyty „Promień”. Album niesłychanie przyjemny, bardziej wyrafinowany i delikatniejszy niż „Atlas”. Kiedy Paweł Starzec i Michał Turowski weszli na scenę, nie pasowali mi tam. Poprzednie koncerty były takie inne! Najbliżej im było do Brasa, bo stali tam, włączali i wyłączali rzeczy, bujali głowami, machali rękami. Są coraz lepsi, pewniejsi, ale na scenie zobaczyłem jak dawniej ludzi podjaranych tym, że jest granie. Oni sycą się koncertową energią na sposób punkowy. Mają też swoje odrębne rzeczy – Centralię i Gazawat – ale Mazut jest inny, przystępny, zapraszający, nawet jeśli trochę okłada bitem. Te sample z głosu, ten ordynarny momentami pulsik sprawia, że nie czuję aż takiej presji, żeby wiedzieć, skąd się biorą dźwięki, tylko się nimi cieszę. Biel koszul muzyków kojarzę z czystością, otwartością, służebnością wobec pulsu i transu (i słuchaczy), z potrzebą akceptacji nawet. Dziwnie to zabrzmi, ale Mazut to radość muzyki, coś pierwotnego i instynktownego. Coraz częściej to jest bardzo dobre.
U całej tej czwórki jestem bardzo zainteresowani tym, co będzie dalej. Nie dlatego, że są dobrymi i ciekawymi ludźmi, ale dlatego, że szukają. Jak się potoczy dźwięk? Czy będzie cyzelacja i czystość, czy może będą trzęsienia ziemi, rzucenie się na nowe terytoria, powrót do korzeni... Oni wszyscy są tacy, że nigdy nie wiadomo. Oby tacy pozostali.