W tym roku na festiwalu Open’er pod Gdynią zagra reaktywowany zespół The Libertines, najlepsza rzecz, jaka urodziła się z brytyjskiej gitarowej rewolucji początku wieku. Właśnie do zespołu Doherty’ego i Barata jest ciągle porównywane Palma Violets, równie rockandrollowe, szalone i przebojowe.
Chciałem napisać „niezważające na konwencje”, ale chyba właśnie w konwencji brytyjskiego rocka mieści się to, co robią. Trzeba być niegrzecznym i brejkać wszystkie rule.
Anglicy robią nieznośnie przebojowe, hałaśliwe numery. Z refrenami, zwrotkami – wszystko tak jak powinno być w Brytanii, zdatne do zbiorowego pijanego wyśpiewywania w klubach czy na festiwalach – i z solówkami. Na albumie Palma Violets rządzi brudny i bełkotliwy, pełen gówniarskiej energii rock and roll. To już druga płyta – londyńczycy debiutowali dwa lata temu, ale wciąż chcą jechać na tej młodzieńczości. „NME” donosił, że wyrzucili pierwszą wersję płyty, gdyż – jak objaśnili – „zrobiliby zbyt wielki skok”. Hm... To sporo wyjaśnia w kwestii priorytetów.
Wokaliści Chilli Jesson i Samuel Thomas Fryer nawet o tym, nie bez satysfakcji, śpiewają: „You say I’ve changed, but I’ve always been this way”. To fragment totalnie przebojowej, niewychodzącej z głowy piosenki „Girl, You Couldn’t Do Much Better On The Beach”. Urywa się ona w zaskakujący sposób właśnie po powtórzeniu tej frazy. Takie ucięcia piosenek jak toporem mają, jak rozumiem, dodać jeszcze zespołowi punktów za spontaniczność.
Te brudnawe, zgrzytliwe utwory stanowią materiał, którego łakną wspomniane puby i festiwale rozsiane po całej Anglii. Przesterowany bas, klawisze, soczysta gitara i dwa głosy – z tego schematu wyłamuje się może tylko „No Money Honey”. Ta piosenka ma nastrój bliski sennego wariantu Blur z albumu „13”. „The Jacket Song” to po prostu rock and roll przerobiony na akustyczną balladę. Tytułowy utwór mówi: pamiętamy o The Clash! Znowu śpiewane pijackim, desperackim chórem „Peter And The Gun” zdaje się cięższą wersją glam rocka. Wszystko to przecież jest do cna brytyjskie.
„Danger In The Club” to album nasycony wilgotnym brytyjskim powietrzem. W sam raz na późną wiosnę, lato, długie ciepłe noce. „My baby’s got a new man/ I’m walking home”, śpiewają artyści w „Walking Home”, i to jest najzgrabniejsze ujęcie tematu tej mimo wszystko świeżo brzmiącej płyty. Nie przejmuj się, oddychaj, słuchaj. Niezły album, choć daleki od chaosu, w jakim (podobno) pogrążają się koncerty Palma Violets. W Polsce Anglicy zagrają na bogatym i grzecznym Orange Warsaw Festivalu.
Tekst ukazał się 3/5/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji