Klasyk ze stajni Lado ABC. W rolach głównych klasycznie wykształcona wokalistka, Argentynka Candelaria Saenz Valiente, jej mąż, klasycznie wykształcony pianista Marcin Masecki i – któżby inny – Macio Moretti na bębnach.
Ten środkowy pod koniec 2010 w „Polityce” obrazowo opisał zespół, a że wie przecież lepiej ode mnie, więc proszę: „Nasza muzyka jest sumą doświadczeń nas wszystkich. Ja wnoszę do Paristetris bagaż jazzowy i doświadczenia z muzyką klasyczną, Macio jest bardziej punkowo-rockowy,a Candi też ma swoje, często niemuzyczne zupełnie, spojrzenie na to wszystko. I ma charyzmę, która tworzy właściwie ten zespół”. That being said – ww. suma daje efekt tak świeży, że można zapomnieć, że to druga płyta. Na debiutanckiej sprzed ponad roku było więcej ścieżek i mniej minut, a mimo to „Honey Darlin’” wydaje się krótsza, szybsza. Daje więcej.
Są dwa strasznie długie, więc istotne utwory – „Dolphins Crash Against The Rocks Because Everything Is So Tremendous” oraz „Death Song”, oba ponadośmiominutowe. To dopiero jest wynik, zwłaszcza w przypadku tego drugiego, kończącej album ballady autorstwa Candelarii. Mimo krótkiego (zaledwie 50 słów) tekstu rzecz potrafi utrzymać uwagę słuchacza przez bite 8.44. „How long must I wait here till you find me”... Pełna oddechu, delikatna i krucha aranżacja przywodzi na myśl melodyjny minimalizm Ścianki („Piórko”, a może raczej część rzeczy z „Dni wiatru”). Historia absolutnie kontemplacyjna, wiarygodnie dowodząca, że nie ma czegoś takiego jak wiedza, dane historyczne, sensowne prognozy – i gloryfikująca intuicję. Tak to rozumiem. Sigur Ros zostali unieważnieni, jak powiedziałby Igor Stokfiszewski. „Dolphins...” jest z kolei najmocniejszym dowodem na to, że delfiny to jedyne stwory oprócz człowieka, które uprawiają seks dla przyjemności, nie tylko dla zachowania gatunku. Echolokacja i podwodny świat. Pulsujący punktowy rytm jak szybkie bicie małego serduszka, dudniące, zamglone podwodne odgłosy, jakby coraz bliżej powierzchni, wyżej, jaśniej. W końcu na chwileczkę przypływają bębny, trąby i klawisze, po to żeby się urwać, zostawić syrenie echa sam na sam z przetworzonym pianinem, niedosyt, niepokój i nierealność.
Te ciche, niespieszne, dobrze rozplanowane i brawurowo zaaranżowane utwory dają jednak nikłe pojęcie o tym, czym jest Paristetris. Oni robią kupę hałasu po prostu i przychodzi im to równie naturalnie jak pisanie powyższych ballad. Najbardziej hitowym fragmentem „Honey Darlin’” jest „Generic Man”, piosenka zbudowana na syntetycznym bicie tłukącym basem jak u Lee Scratch Perry’ego. Wątek kulinarny przeplata się z Marksem oraz negacją popu. Przetworzony, lekko przesterowany, kopnięty głos kojarzy się z piosenką LCD Soundsystem o Daft Punk grającym w moim domu – Candi momentami śpiewa, jakby była płytą drapaną przez najwolniejszego didżeja w mieście. I jeszcze ten niesamowity refren (Masecki w akcji!), dopiero tu eksponowana jest melodia. A na ostatnie pół minuty wchodzi uroczy noise, jak dyktafonowe nagranie koncertu Swans sprzed ćwierć wieku. No i tak ciągle – „Lay Your Pink Lights” najpierw obiecuje pop, a później zrywa go do fundamentów i zalewa hałasem (pani wciąż śpiewa, nie krzyczy). Pop wraca jako optymistyczny glam z lat 70.: „through your glazy eyes/ you see us, gentle pedophiles/ insect killing maniacs/ so good”. Znów hałas, ciągle kontrast. W „Baby Feels Like Shit”, na tle apokaliptycznych rzygów dżentelmenów, Candi brzmi niczym Patti Smith – głos wyroczni wybija się z topornego, huczącego jak huta podkładu. Z tej huty będzie chleb, ale czy chleb fitness? Koniecznie proszę obejrzeć tych państwa w koncertowej akcji.
strona zespołu, myspace, strona Lado ABC, pełny koncert z 2009 (chyba pierwszy w Polsce)
Tekst ukazał się w miesięczniku „Lampa” nr 1–2/2011