Nadrabiamy zaległości z końcówki roku. Najważniejszą jest drugi, doskonały album zespołu Candelarii Saenz Valiente, której towarzyszy m.in. mąż Marcin Masecki (na organach, klawiszowym basie i nie tylko). Kilka ich koncertów obejrzanych w ciągu 2013 r. upewniło mnie, że to już zespół pełną gębą.
A wcześniej wydawało mi się, że Pictorial Candi to „zaledwie” muzyczny szkicownik wszechstronnie utalentowanej artystki (reżyserki, pisarki, malarki). Candelaria wciąż rzępoli na taniej gitarze i jest kapłanką kultu R Steviego Moore’a, ale Pictorial Candi jest dziś bardziej odjechane niż dawniej i różnorodne. Muzycy są coraz bardziej niepodlegli, a jednocześnie pewni, z estetycznej karuzeli znanej już z debiutanckiej płyty wyskakują coraz lepsze utwory.
Partie klawiszy i perkusji kleją się w solidny fundament piosenek, wbijają się w głowę w fantastycznym „The Tormented And Depressed Person’s On The Phone Again From Michigan”, gdzie Candelaria mówi/śpiewa przez oktawer. 18-minutowe technowe „Snow Valley Night” rozkłada na łopatki. Cudne harmonicznie, rytmicznie i kompozycyjnie jest „Parallel Universes”, skoczne i zacinające się, pełne i kameralne. „Drink” pokazuje, po jak wiele wolności – jeśli tylko ma odwagę – może sięgnąć człowiek niby tylko wyśpiewujący zdania. I wciąż robić bardzo dobrą muzykę.
Można to pakować do awangardy, warto do piosenek. A przede wszystkim – to jest napój, nie płyta. Kupuje się w butelce, dwa kolory do wyboru. Gdy „nakład” butelkowy się wyprzeda, zostanie wytłoczony winyl.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 3/1/14