Polska publiczność nie jest przyzwyczajona do takiego hip-hopu, jaki serwuje Robert Piernikowski. Tu zderzają się marzenia, melancholia, zmęczenie i zniechęcenie.
Tytuł mówi prawdę: w życiu, które opisuje Piernikowski, niewiele jest miejsca na zabawę, za to sporo przestrzeni zabiera przepychanie się z trudnościami i skarga. Wynikająca z niej ulga jest tymczasowa, nie zmienia położenia bohaterów.
Okładkę „No Fun” zdobi zdjęcie sklepowej ściany, na której wystawiono drogie sportowe buty. Może ona wysłucha skargi? Ten współczesny ikonostas zawsze będzie poza zasięgiem, za niewidzialną szybą. Barierą są pieniądze. Objaśnia to singiel „Trwamy”: „Mało kasy, ciągle kasy brak/ chłopaki nie żyją/ oni trwają”. Nerwowe tempo, szybkie przebiegi automatu perkusyjnego, świdrujące syntezatory, trochę echa na wokalu, który jakby brnął przez kolejne sekundy: „Z chłopakami trwamy/ cięęężko, cięęężko, jest jest jest cięęężko”.
Na jednym oddechu Piernikowski osiem razy powtarza „trwamy” – razem z muzyką daje to fizyczne odczucie zapętlenia, bycia w sytuacji bez wyjścia. Nieodłączne od szczerości jest obnażenie się i zawstydzenie. To nie są typowe w rapie zdania: „twarde pięści i cieknące łzy/ dużo trzeba siły w domu i na ulicy”? Tak się rozbija stereotyp rapera, o to chodzi w sztuce. Także dlatego znakomity, chwytliwy utwór jest gotowym przebojem, hymnem roku.
Piernikowski rapuje dresiarskim tonem ostrzegawczym, a może jego świadomą karykaturą. Ten sposób opowiadania odrzuca, ale teksty przyciągają. Krótkie słowa, strzępy, niecałe zdania. Tak porozumiewamy się w domu czy na podwórku, w szkole – tam, gdzie obowiązują odpowiednie kody. Nie trzeba składać zdań, gdy do komunikacji wystarczą hasła.
Pierwsze zetknięcie z tym wokalem może być trudne – ale okazją do polubienia go były świetne płyty grupy Napszykłat czy debiut Piernikowskiego „Się żegnaj”. A przede wszystkim „Orient”, debiut duetu Syny – w czołówkach zestawień polskich płyt roku 2015 – którego sławę wzmocniły jeszcze odbywające się dymie i w ciemności fenomenalne koncerty.
Duet podbił serca słuchaczy hip-hopu i muzyki alternatywnej w jej szorstkim wydaniu. Zaczynali od improwizacji, by dać mocną odpowiedź na tęsknotę za szczerym, spontanicznym rapem. Wspólne podkłady nasączyli dubem, elektroniką, starymi samplami, a Piernikowski snuł obserwacje dotyczące rozczarowania, żalu, biednych i samotnych ludzi. Przyjmował perspektywę emerytki („ciągle dziwne sytuacje/ w których serce pęka, beng, ciężko o kumację/ cała kasa na leki, kumasz?/ gdzie ją wydać, patrz, zielony krzyż tu masz”), opisał życie bloku w jego dźwiękowych przejawach. Gdy dodać do tego słowne eksperymenty, można mianować go na następcę Białoszewskiego.
Świat Piernikowskiego z „No Fun” jest ponury, ale jeszcze bardziej przygnębiająca jest muzyka. Już „Intro” z klawiszowymi akordami brzmi uroczyście i potężnie – takie mroczne dźwięki lubili twórcy ścieżek dźwiękowych do polskich filmów z lat 80. Trzaskający, odbijający się dźwięk przypomina niekontrolowany taniec kabla podłączonego do wzmacniacza, ale bez żadnego instrumentu po drugiej stronie. Zamykające album „Outro” jest zgrzebne, biedne, bezpańskie, jakby chciało prowadzić jakiś kondukt pogrzebowy.
„Wszystko, co powiedziałem wczoraj, dziś jest nieważne”, zawodzi Piernikowski jak kapłan. I deklaruje: „Mocno wierzę w to/ ja chciałbym móc uwierzyć w to/ że jutro będzie inaczej/ inaczej”. Na płycie chwila, w której zły los się odmieni, nie nadchodzi nigdy.
Piernikowski przy akompaniamencie nerwowych klawiszowych ostrzy wolniej niż w Synach brnie przez kolejne sekundy. Raz rozlega się jakiś łoskot, raz słychać charakterystyczne „eee”. W prawdziwym życiu takie „eee” dobiegało skądś, gdy czekało się po szkole na klatce schodowej, aż rodzice wrócą z pracy. Z góry czy z dołu ten dźwięk? A pozbawiony słów „Bunin” to nie oddech od intensywnych wrażeń, ale błądzenie w ciemności, z duszą na ramieniu. Duszno.
Piernikowski operuje na polu instynktów i uczuć, zwłaszcza tych związanych z dorastaniem, gdy często trudno zrozumieć, co nami powoduje. Pobudzające wyobraźnię dźwięki, drażniący wokal, klawiszowe akordy i pasaże, syntetyczna perkusja, flet, wszystko jakby linkowało do czegoś, co już nie istnieje, zniknęło we mgle. Jak w utworze „Antari M‑10” i na koncertach: „Piernikowski/ zgubiony w dymie”.
Mało kto tak przekonująco tworzy nastroje. Nie bez kozery artysta, współpracownik m.in. freejazzowego perkusisty Adama Gołębiewskiego, odpowiadał za muzyczną oprawę do spektakli Jana Klaty czy Justyny Łągowskiej. Ta jego zgrzebna, skromna muzyka umie się rozżarzyć. Tak jest choćby w dostojnej, elektryzującej końcówce „Jutro będzie inaczej”.
„No Fun” to bardzo dobra muzycznie płyta. Wciąż wraca do mnie zmysłowe skojarzenie: gdy zawiązać sobie oczy lub zatkać uszy, to pozostałe zmysły silniej reagują na bodźce. Słuchanie „No Fun” to właśnie taka praca zmysłów na wysokich obrotach.
Tekst ukazał się 25/7/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji