Muzyka gitarowa niezależnie od działań innowatorów i rozwoju licznych mutacji co jakiś czas wraca do punktu zero. Tam jest garaż, w nim paru marudnych gości, którzy nie mają nic do stracenia, ale mają gitary (w krajach pierwszego świata nad wyraz tanie).
Goście hałasują, z czasem urozmaicają swoje wytwory. Po chwili pół świata jara się ich zespołem, a po kilku latach nikt go nie pamięta. Dzięki czemu kolejny tysiąc nowych zespołów tkwi w przekonaniu, że gra muzykę, jakiej nie grał nikt.
„Honeys” to czwarta płyta Pissed Jeans, kwartetu z Pensylwanii. Brzmi jak pocztówka z królestwa przesteru, hałasu i krzyku. Słucham, notuję skojarzenia i nie przestaję myśleć nad tym, czy to ten hałas wpasował się w gusta młodzieży indie, czy też było odwrotnie. W każdym razie są popularni, żeby nie powiedzieć: głośni. W tak ostrych, ale piosenkowych gatunkach muzyki zarówno dźwięki, jak i image bierze się dzisiaj w nawias – i już wszystko OK, „aha, oni nie tak na serio”, można słuchać i rozkoszować się erudycją i ironią artystów.
Oprócz subpopowych antenatów, jak Mudhoney i Nirvana (ich podrabiali też Metz, zeszłoroczni debiutanci z Sub Popu), są tu ślady hardcore’owo-punkowych grup ze Wschodniego Wybrzeża (brawo), a nawet Mike’a Pattona. Z drugiej strony: gdyby do klasyki surf rocka dodać tu i tam parę ton przesteru, byłoby Pissed Jeans jak malowanie.
Tekst ukazał się 1/3/13 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji