Słynny zespół z Bostonu, od którego powrotu na scenę minęła już dekada, w 2014 r. wydał pierwszy album studyjny po 23 latach przerwy. Fani mieli mieszane uczucia, tym bardziej że wszystkie utwory z „Indie Cindy” były już znane z czteroutworowych epek, którymi Pixies raczyli fanów już wcześniej.
Nagrano je bez basistki Kim Deal. Piosenki był bardzo słabe. Skok na kasę? Już prędzej próba wzmocnienia własnej pozycji w negocjacjach z organizatorami koncertów. Nie dziwi, że w tej sytuacji zespół postanowił wznowić „Doolittle”, najważniejszą płytę ulubionego zespołu Kurta Cobaina.
Mówi się w takich razach: każdy wielbiciel Pixies musi mieć to wydawnictwo. To prawda. Na pierwsze danie oryginalny album: przebojowy, ale szorstki. Raz cicho, raz głośno, ostro i słodko. „Nevermind” Nirvany dwa lata wcześniej, tyle że z lepszymi piosenkami. Dalej płyta z nagraniami z sesji dla BBC i stronami B singli. Część materiału znamy z perfekcyjnego albumu „Pixies At The BBC” (1998), część z kompilacji, jest coś nowego.
I wreszcie trzecia płyta – prawdziwa atrakcja, 22 nagrania demo z czasów pracy nad „Dolittle”. Inne melodie, inne teksty, pomysły, które przepadły w trakcie pracy nad danym utworem: stare, szybkie „Wave Of Mutilation”, inny „Debaser” czy znacznie krótsza solówka w „Monkey Gone To Heaven” poprzedzona zawsze tym samym „rock me Joe”.
To niedrogie wznowienie jest miłym prezentem dla słuchaczy – tak właśnie powinno się to robić. Trochę recyklingu, coś dla sentymentalnych, coś dla szukających białych kruków, coś dla tych, którzy po prostu lubią piosenki z gitarami.
Tekst ukazał się 16/1/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji