Używająca nazwy Promise And The Monster szwedzka artystka Billie Lindahl rzadko wydaje płyty – od poprzedniej upłynęło już pięć lat.
Na swoim najnowszym albumie realizuje pomysł następujący: pełne elegancji śpiewanie rodem z lat 60. łączy z mrocznym, jak sama to nazywa – mechanicznym brzmieniem lat 80., lekko gotyckim. Nagrać „Feed The Fire” pomógł Lindahl producent Love Martinsen. Obok partii akustycznej gitary, basu, smyczków i perkusji wykorzystali trochę elektroniki.
Lubimy Lindahl, bo zaśpiewała np. na płycie polskiego duetu Twilite. Na nowej płycie zajmuje się głównie kreowaniem nastrojów, wymyślaniem brzmień. Urok Enyi czy Warpaint ma pozbawione tekstu „Julingvallen”. Do twarzy też Promise And The Monster z mroczną bluesowo-country’ową balladą, jak „Slow And Quiet” czy „Hammering The Nails” (obrazki: zamknięte oczy, krew, przypływ, fala, „uratuj mnie”). Tego typu harmonie i wokalizy mogą oczarować wielbicieli Polki Kari Amirian (i trochę cieplejszych, naturalnych brzmień, które wybiera Szwedka). Tyle że takim graniem można było się przejeść dobre pięć, dziesięć lat temu. Dlatego zbawieniem jest np. końcówka „Machines” zaskakująca paroma taktami trąbek w stylu mariachi.
Jednak większość nowego repertuaru Lindahl opiera się na rytmie i elektronice. Singlem jest „Time Of The Season”, najbardziej przebojowa i najszybsza piosenka na nagraniu, niestety dość przewidywalna. Brzmienie, które zapowiadała Lindahl, można usłyszeć też w „Apartment Song”, „The Weight Of It All” czy „Hunter” (wybrałbym go na kolejny singiel). „Feed The Fire” słucha się bardzo przyjemnie, ale pomysły na brzmienie są tu ciekawsze od samych piosenek.
Tekst ukazał się 3/2/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji