„Śmierć przewodnika rzecznego” to debiutancka powieść Richarda Flanagana, uznawanego dziś za najlepszego australijskiego powieściopisarza, laureata Nagrody Bookera. Z tą książką warto się wybrać do Puszczy Białowieskiej.
Pewny strzał. Nie czytałem wcześniej nic Flanagana, a jest to autor cenionych „Ścieżek północy” i „Atlasu ryb Williama Goulda”, laureat Książki Roku „New Yorkera” i Książki Roku „Observera”. W dodatku wydawca opóźnił polską edycję „Śmierci przewodnika rzecznego”, można więc przypuszczać, że ktoś (Maciej Świerkocki) przyłożył się do przekładu. Richarda Flanagana należy odróżnić od Johna, również Australijczyka, autora książek z cyklu „Zwiadowcy” czy „Drużyna”. Cytując zespół Gówno, „to nie ten”.
Flanagan młodszy napisał „Śmierć...” w 1994 r., rzecz dzieje się na Tasmanii, gdzie autor się urodził, i została ukończona dzięki lokalnemu stypendium. Zająłem się tą książką również dlatego, żeby przeczytać coś na tyle wcześnie, by zdążyć to polecić. Zapowiadało się nieźle: daleko, nie reportaż, jest kwestia rasowa i historia, a puenta nie puenta zdradzona w tytule.
Przypadkiem lektura zbiegła się ze wzrostem napięcia wokół wyrębu Puszczy Białowieskiej i nazwaniem sprawy po imieniu przez ministra Szyszkę. Stwierdził on, że „Puszcza Białowieska to jest swego rodzaju okręt flagowy nurtu lewicowo-libertyńskiego całej Europy Zachodniej”. Więc rąbie. Niezły głupek, nie?
Flanagan napisał „Śmierć...”, swoją pierwszą fikcję, kilka lat po reporterskiej książce o historii rzeki Gordon oraz współredagowaniu książki „Reszta świata patrzy – Tasmania i zieloni”. W „Śmierci...” żadnych ekologów nie ma, jest za to cała masa gatunków zwierząt i roślin – wiele z nich można spotkać tylko na Tasmanii czy w Oceanii – a przede wszystkim bystrzyny, wodospady, wiry, katarakty i przełomy, kolory światła i odcienie wody. Firmy prowadzące na Tasmanii wycinkę, zabiegające o regulację rzek są wrogami Flanagana dziennikarza. Flanagan pisarz wtrąci czasem krytyczne słowo o przemyśle turystycznym na Tasmanii, zachwyci się dziką przyrodą, ale nie robi z powieści plakatu.
Z drugiej strony ta długa książka jest jak „Sto lat samotności”, opowiada historię rodzinną, w której poruszamy się ruchem konika szachowego. Kilkadziesiąt lat wstecz i z powrotem naprzód, długowieczni i przedwcześnie zmarli krewni, cienie, pamięć, niczyjość. Niektóre zwierzęta mają cechy ludzi, rzeka nigdy nie ożywa, ale zawsze jest szybsza od człowieka. Są znaki.
I wreszcie – to bardzo poetycka rzecz, pełna długich i zdobnych zdań, takich, jakie delikatnie krytykował Marcin Wicha w swojej drugiej książce. Flanagan umie pisać takie zdania jak nikt. Pozwala rozsmakować się w słowie, ale nie jest męczybułą. Proszę zobaczyć, jak się rozpędza, pisząc o tym, gdzie wyrósł główny bohater:
„Dzieci z tych rodzin na ogół nie spodziewają się niczego od życia. Spodziewają się tylko, że zostaną oblane. Że nie znajdą pracy, będą popychadłami i zaznają wyłącznie rozpaczy. Stąd jedynym honorowym sposobem na przeżycie w szkole jest uczynić z porażki formę kultu, sztuki. Jeżeli jesteś dobry, lecz sam chcesz ponieść porażkę, to tylko tym lepiej. Zdarzają się heroiczni przegrani, jak Slattery, który z łatwością zdobywa miejsce w szkolnej drużynie biegaczy i jest faworytem biegu na czterysta metrów podczas tasmańskich mistrzostw szkół ponadpodstawowych. Na zawodach zwycięża w kwalifikacjach z najlepszym czasem. W finale po trzystu metrach ma dziesięć metrów przewagi nad najbliższym rywalem, lecz zatrzymuje się nagle i zaczyna biec do tyłu pośród watahy goniących go zawodników, po czym wyłania się spomiędzy nich z niewłaściwej strony, triumfalnie machając długimi ramionami do swoich kibiców. Nauczyciele są wzburzeni i nie rozumieją, dlaczego dzieci wiwatują i śmieją się tak, że aż łzy płyną im do oczu. I tylko te dzieci wiedzą, że zwyciężyć oznaczałoby dla Slattery’ego uprawomocnić kłamstwo, które powiada, że w życiu każdy z nas ma szansę wygrać, jeżeli tylko będzie się bardzo starał. Przegrywając natomiast tak spektakularnie i przekuwając swoją porażkę w zwycięstwo, zmienia ich wspólny los w święto i rzuca wyzwanie nauczycielom, którzy nie mają zielonego pojęcia, co to wszystko znaczy. Pytają Slattery’ego o powody, ale Slattery, podobnie jak uczniowie, nie potrafi powiedzieć, dlaczego tak postąpił, dlaczego doznał takiej euforii w chwili, gdy jego długie nogi zaczęły poruszać się w przeciwną stronę w całym tym bałaganie za jego plecami. Wiedzą tylko tyle, że przez jedną chwilę w swoim szkolnym życiu postawili pytanie o niesprawiedliwość losu, a dorośli nie tylko nie znali na nie odpowiedzi, ale okazali się za głupi, żeby je nawet zrozumieć”.
Lubię tak wrażliwych autorów, tak świeże myśli i tak dobre zdania. „Śmierć przewodnika rzecznego” przeczytałem z zapartym tchem.